piątek, 20 stycznia 2012

ŚWIĘTO JORDANU



Wczoraj uczestniczyłem w Uroczystościach Chrztu Pańskiego w Parafii Prawosławnej pw. Piotra i Pawła. Celebrowana była Boska Liturgia, a zaraz po niej wielkie poświecenie wody (hagiasma), odwołujące się do wydarzenia chrztu Chrystusa. Umieszczam kazanie ks. Mariusza Synaka, będzie ciekawą refleksją wprowadzajacą w misterium święta.



W imię Ojca i Syna, i Świętego Ducha!

Moi Drodzy, opisywane przez świętego Mateusza (ale i przez innych Ewangelistów) wydarzenia dzieją się nad, a w zasadzie „za”, jak podaje natchniony autor, Jordanem . Gdzie dokładnie? Tego możemy się z dużym prawdopodobieństwem domyślać na podstawie najstarszych przekazów i potwierdzających je wykopalisk - miejsce to [zwane przez św. Jana Teologa 'Betanią, po drugiej stronie Jordanu' (J 1,28)] znajduje się na wschodnim brzegi Jordanu, a więc już na terenie dzisiejszej Jordanii, nie zaś Izraela, na kilka kilometrów przed miejscem, w którym Jordan z szumem wpadał do Morza Martwego. Warto podkreślić to określenie – z szumem. Choć dziś zasoby wodne Jordanu maleją w zastraszającym tempie, czyniąc zeń już bardzo leniwą rzekę, to w czasach Jezusa była to rzeka dość wartka, stąd też jej nazwa w języku aramejskim Yardeen – „szybko płynące wody”. I stąd również ów szum.
A cóż się tam dzieje? Po co ludzie śpieszą w tak odległe dla niektórych okolice? Co myślą tam zobaczyć czy usłyszeć? Wiemy z tekstu Ewangelii, że niektórzy przyszli nawet z oddalonej o 70 kilometrów Jerozolimy, a więc musiało im to zająć dwa dni marszu. Byli też mieszkańcy innych regionów Judei, mogli być obecni też przybysze z bardzo dalekiej, bo odległej o ponad 250 kilometrów Galilei, na podobieństwo Jezusa... Otóż, od jakiegoś czasu w narodzie roznosi się wieść, że ktoś niezwykły naucza na pustkowiu nad Jordanem. Ów mąż nawołuje słuchaczy do opamiętania, do nawrócenia, do zmiany sposobu życia, do tego, by ludzie odwrócili się od swoich pożądliwości i słabości i stanęli na powrót twarzami do swego Boga, by czynili Jego wolę. Święty Jan Chrzciciel, bo to o nim mowa, z racji swych proroctw i sposobu życia był przez sobie współczesnych kojarzony z żyjącym tysiąc lat wcześniej Eliaszem. W Ewangelii wg św. Jana czytamy, jak posłańcy faryzeuszów pytają: „Kim Ty jesteś? Może Eliaszem?” (por. J 3, 19 i n.). Najprawdopodobniej św. Poprzednik Jezusa obrał sobie za miejsce przebywania tę samą okolicę, z której św. Eliasz został wzięty do nieba, co mogło dodatkowo pogłębić wspomniane podobieństwo.
Teraz jesteśmy świadkami sceny, rozgrywającej się nad rzeką, dającą wodę do picia, do uprawy pól, ryby na pożywienie ludziom i ochłodę w skwarne godziny - jednym słowem niosącą życie dla całej okolicznej krainy. I w wymiarze materialnym tak rzeczywiście jest. A jednak scena, która rozgrywa się na kartach dzisiejszej Ewangelii, ma – prócz oczywistego wymiaru materialnego – głęboki wymiar duchowy, symboliczny, który każe na Jordan spojrzeć nieco inaczej. Przyjrzyjmy się zatem tym wydarzeniom...

Widzimy tłum ludzi nad brzegiem Jordanu. Ludzie ci przychodzą, by się obmyć. Nie tylko z brudu i zmęczenia po długiej drodze, ale przede wszystkim z grzechów, z tego brudu, który kala ich sumienia, ich dusze, zatruwa ich serca. Przychodzą, by posłuchać tego dziwnego człowieka – proroka, anioła, może nawet Eliasza czy samego Mesjasza? Wieloletni pobyt na pustyni uczynił ze świętego Jana istotnie świecę, lampę, pochodnię Bożą, jak określają go teksty liturgiczne. Ale po latach spędzonych na pustkowiu nadeszła w końcu ta chwila, dla której św. prorok przebywał tak długo na pustyni. Pewnego dnia do pustelnika o imieniu Jan, syna Zachariasza i Elżbiety „skierowane zostało słowo Boże” (Łk 3,2). Wiele lat milczał i unikał ludzi, ale teraz, po Bożym zawołaniu wszystko się odmienia – po latach milczenia i samotności przemawia do tłumów z wielką siłą, zachęca, namawia, upomina, karci, w końcu też sięga po groźby! Moc tego człowieka była ogromna i tłumy to czuły. I, jak mówi Pismo: „snuli w swych sercach domysły co do Jana, czy nie jest Mesjaszem” (Łk 3,15), ale prorok odpowiadał: „Nie, nie jestem Mesjaszem. Idzie za mną mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów” (por. Łk 3, 16 i n.). Czy taka postać ma dar przekonywania? Czy słowa wypowiadane przez takiego człowieka mają jakąś moc? Oczywiście, Jan staje się już nie tylko zwiastunem, nie tylko wielkim ascetą, ale: „głosem Bożym, wołającym na pustyni”, jak prorokował Izajasz (40,3). To Boży głos nawoływał ludzi, budził sumienia i poruszał serca. Taki głos nie pozostawia wątpliwości. Mimo poczucia tej mocy Jan wie, że jest tylko poprzednikiem, zwiastunem. „Ja chrzczę was wodą, On będzie to czynić Duchem Świętym i ogniem” (por. Mt 3,11). Ale zanim to się stanie, zwiastowany przez Chrzciciela Jezus sam przychodzi do Jana prosząc, by ten Go ochrzcił. Zdumiony i pełen pokory prorok nie bardzo rozumie swoje zadanie, ale powodowany pokorą właśnie spełnia prośbę Jezusa. Dzieje się to, o czym przed chwilą czytaliśmy. Ale przecież Jezus nie potrzebował chrztu! Dlaczego to czyni? Ewangelia niewiele mówi na ten temat, relacjonując rozmowę spokrewnionych, bliskich ludzi, znanych sobie dotychczas tylko dzięki więzom krwi. Teraz Jan przekonuje się, że to Jezus jest „tym, który ma nadejść”. „Ustąp teraz – mówi Jezus do Jana - bo tak godzi się wypełniać wszystko, co sprawiedliwe” (Mt 3,15). Baranek Boży, jak nazwie Jezusa św. Chrzciciel, wychodzi po ponad trzydziestu latach z tłumu. Już stał się jednym z nich, ma, jak każdy człowiek na ziemi, swą genealogię – przodków, krewnych, miejsce urodzenia, zamieszkania, swoją biedę i jakieś zajęcie. Staje się podległy Prawu, jak każdy Izraelita. Ale od tej chwili misja Jezusa nabiera tempa – otwarcie wychodzi do swego ludu jeszcze jako jeden z nich, ale jednak jakże inny... Zanurza się w Jordanie. Mamy prawo przypuszczać, że w sposób symboliczny Jezus zanurzając się w wodach, które obmywały ludzi z grzechu, sam, dobrowolnie w taki sposób wstępuje do zbrukanej, skalanej ludzkim grzechem wody. Nie potępia, nie odrzuca, nie gardzi ludzkim grzechem, ale staje z nim twarzą w twarz, w jakimś sensie bierze go na swoje barki... Więc woda Jordanu niosła nie tylko życie, lecz pełno w niej było ludzkich nieprawości, brudu dusz i serc, żywiołu ciemnego i przerażającego. Jezus dokonuje cudu - uświęca wodę, która od tej chwili staje się materią rzeczywiście zdolną do oczyszczenia człowieka, ale nie tylko obmycia z zewnątrz; nadaje jej siłę, o którą prosimy w sakramencie chrztu i podczas wielkiego poświęcenia wody, do którego przystąpimy po zakończeniu tej świętej, Boskiej liturgii. Woda na powrót staje się nośnikiem życia, świętości, czystości, jak wówczas, gdy „na początku było Słowo, a duch Boży unosił się nad wodami”, gdy bogate w wodę rzeki omywały krainę Eden... Czas panowania ciemności i grzechu minął.
Sam Bóg objawia swą moc i swoje zamiary: „Tyś jest Mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Łk 3,21). I znowu dziwna rzecz – Jan już wyrzekł się należnej prorokowi chwały i zaszczytów. Osiągnął swoje apogeum, a teraz, gdy wypełnił swą misję, przyjaciel oblubieńca skrywa się w cieniu, a w zasadzie w blasku oblubieńca. Ale Jezus, mimo siły, jakiej dostępuje dzięki wylaniu Ducha również nie chce podążać drogą chwały i mocy. Nie jest Bogiem Starego Testamentu, który mówił do Mojżesza: „Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, bo żaden człowiek nie może oglądać mego oblicza i pozostać przy życiu” (Wj 34,20). Teraz, nad Jordanem, spełniają się dziwne słowa Izajasza: „Oto mój Sługa, którego podtrzymuję, wybrany mój, w którym mam upodobanie. Sprawiłem, że Duch mój na nim spoczął. On przyniesie narodom Prawo. Nie będzie wołał ani podnosił głosu, nie da słyszeć krzyku swego na dworze, nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi tlejącego się knotka” (Iz 42,1 i nn.). Jezus idzie drogą pokory i dobrowolnego cierpienia. Nie rozumie tego diabeł, który na pustyni, po czterdziestu dniach pobytu Zbawiciela na pustyni, po chrzcie, przystępuje do Jezusa. Kusi Go chwałą tego świata, pozorną koniecznością czynienia cudów czy pozorną koniecznością sprawdzenia Bożej wiarygodności... Czemu kusiciel nie przystępował do Jezusa wcześniej? Ponad trzydzieści lat jakoś umknęło uwadze diabła... Ale to zdaje się potwierdzać, że z chwilą chrztu diabeł poczuł wyzwanie, odczuł, że jest zagrożony, ponieważ Jezus otwarcie wstąpił na drogę walki o człowieka...

Chrzest Jezusa to znamienne wydarzenie. Nie tylko dlatego, że po raz kolejny w historii świata objawia się Bóg - Trójca: głos Boga Ojca, Jezus, chrzczony w Jordanie i Duch Święty pod postacią gołębicy.... Wydaje się, że chrzest Zbawiciela ma w sobie coś z Golgoty. Jest wiele podobieństw - tu diabeł kusi, ukazując potęgę świata temu, kto staje się potężny, kto rośnie w siłę po wylaniu Ducha Świętego. Na Golgocie też będzie kusił, ale wówczas Jezus stanie wobec własnego strachu, słabości, męki, pokusy użycia swej mocy i obrony swej chwały: „Zejdź z krzyża, a uwierzymy Ci... Poczekaj, zobaczmy, czy przyjdzie Eliasz i go uratuje... Hej, Ty, co innych wybawiałeś, wybaw sam siebie. Jeśli jesteś królem żydowskim, wybaw sam siebie” (por. Łk 23,35 i n.)... Tutaj, nad Jordanem, Baranek Boży bierze na siebie ciężar ludzkiego grzechu, tam, na Golgocie, za grzesznych ludzi ponosi największa ofiarę. A „nie ma większej miłości ponad tę, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,12-13). To przykazanie Jezus, dając przykład miłości i poświęcenia, zostawia nam, abyśmy się wzajemnie miłowali.

Korzystając ze sposobności niech wolno mi wyrazić Bogu ogromną wdzięczność za to, że wśród nas jest dziś tak wielu gości: duchownych innych Kościołów, wiernych innych wyznań... Wielu z Was, moi Drodzy, jest już z nami wiele lat, dla niektórych z Was to już chyba trzynaste czy czternaste styczniowe spotkanie w murach słupskiej cerkwi. Doświadczenie tych lat przekonuje, że leży Wam na sercu dobro naszej małej wspólnoty, a dowody życzliwości, które widzimy na co dzień, zwłaszcza w chwilach, gdy potrzebujemy tego najbardziej, mówią same za siebie. Nie jestem tu po to, by twierdzić, że nic nas nie dzieli. Że nauczanie naszych Kościołów – ewangelicko – augsburskiego, zielonoświątkowego, rzymsko i grekokatolickiego, polskokatolickiego czy mojego, prawosławnego jest takie samo, że nic nas nie różni. Różni, a jakże. I wielka szkoda, że tak jest. Ale osobiście nie traktuje tego faktu jako przekleństwo czy ostateczną klęskę chrześcijaństwa... Trudno, stało się. Osobiście dla mnie jest to wyzwanie, pewien sprawdzian dojrzałości wiary – na ile potrafię okazać miłość komuś, kto jest w jakimś stopniu  różny ode mnie? Kto w niektórych kwestiach nie zgadza się – bo chcąc pozostać wiernym swemu Kościołowi nie powinien tego czynić - z punktem widzenia mojego Kościoła, prawosławnego? Kto ma inne spojrzenie na niektóre rzeczy, inną liturgię, inny język, inne doświadczenia? A jednak przyjęcie przez Was, moi Drodzy, zaproszenia na nasze święto Jordanu i Wasze uczestnictwo w tak ważnej dla nas liturgii jest dla mnie realizacją Jezusowego przykazania o miłości, wyrazem (może niekoniecznie gotowości do umierania za kogoś, ale...) życia dla kogoś, czy może umiejętności życia z kimś, kogo można kochać, szanować (świadomie nie używam słów „tolerancja, tolerować”, bo to stanowczo zbyt mało), a więc szanować mimo tego, że jest inny. My ze swej strony jako prawosławni postaramy się odwzajemnić te sympatie dzisiejszą gościnnością, szczerością i życzliwością, ciepłem w naszych częstych przecież, codziennych kontaktach... Ewangelia Chrystusa, gdy staje się indywidualną ewangelią każdego z nas, łatwo przeradza się w instrument do wyszukiwania wrogów i do bicia nim po głowie takich, kto „nie chodzi do naszego kościoła” czy też „nie chodzi z nami”, jak skarżyli się Jezusowi apostołowie. Ale gdy Dobra Nowina pozostanie Chrystusowa, a my, jak Jan Chrzciciel, „będziemy się umniejszać, by Jezus się wzmacniał” może stać się Bożym spoiwem dla ludzkich słabości, i wtedy bądźmy pewni, że i my wypełnimy „wszystko to, co sprawiedliwe”.

Na zakończenie dzisiejszych rozważań pozwólcie mi przypomnieć, że święto Jordanu nosi nazwę Teofanii – Bogojawlienija, Objawienia się Boga. Módlmy się dziś ze szczególną ufnością, wspominając słowa Chrystusa: „Gdzie dwaj lub trzej zgromadzeni w imię Moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18,20). Gdzie ze szczerym sercem wzywają imienia Pana, tam zjawia się Bóg. Gdzie się umniejszają, tam Bóg rośnie w siłę. Tu, na dzisiejszym święcie, jest nas, dziękować Bogu, znacznie więcej niż dwóch lub trzech i przez to „nie nam, nie nam, lecz imieniu Twemu daj chwałę” (Ps 115,1). Pamiętacie, jaki jest dalszy ciąg tego psalmu? „Czemu mają mówić poganie: Gdzież ich Bóg?” No właśnie. „S nami Boh, razumiejtie jazycy i pokariajtesia, jako s nami Boh! Bóg jest z nami, zrozumcie, narody i ukorzcie się, albowiem Bóg jest z nami!”. Amen!


ks. Mariusz Synak, Słupsk, święto Chrztu Pańskiego 2012.