niedziela, 24 marca 2013



Błogosławiony, który przychodzi w imię Pana, Król Izraela

 

Chodźcie, wstąpmy i my na Górę Oliwną! Biegnijmy naprzeciw Chrystusa, który powraca dzisiaj z Betanii i spieszy dobrowolnie na tę swoją świętą i czcigodną mękę, aby wypełnić do końca tajemnicę naszego zbawienia.

Przychodzi więc i z własnej woli odbywa drogę w stronę Jerozolimy Ten, który dla nas zstąpił z nieba, aby wespół z sobą wywyższyć tych, co leżą w prochu ziemi i posadzić ich, jak mówi Pismo, "ponad wszelką Zwierzchnością i Władzą, i Mocą, i Panowaniem, i ponad wszelkim innym imieniem wzywanym".

Przychodzi zaś nie z dumą i przepychem jak ten, co chciwie szuka sławy. On "nie będzie się spierał ani krzyczał i nikt nie usłyszy Jego głosu". Będzie natomiast cichy i łagodny, lichego odzienia i skromny w urządzaniu wystawności swojego wejścia.

Nuże więc, biegnijmyż i my razem z Chrystusem, któremu spieszno na mękę. Naśladujmy tych, co wyszli Mu na spotkanie, ale nie w ten sposób, by słać na drodze gałązki palm i oliwek oraz kłaść kosztowne szaty, lecz my sami, jak tylko możemy, rozścielmy się na ziemi w pokorze ducha i prostocie serca, abyśmy przyjęli nadchodzące Słowo i pochwycili Boga, który nigdzie nie daje się ująć.

On bowiem cieszy się z tego, że może nam się okazać łagodnym, On, który naprawdę jest łagodny i "wstępuje na zachód" naszej mizernej słabości, aby przyjść do nas, obcować z nami i przyciągnąć nas do siebie przez pokrewieństwo z nami.

Bo chociaż przez ofiarę z naszej ludzkiej natury "wstąpił na niebiosa niebios, na wschód słońca", czyli na wyżyny własnej chwały i Bóstwa, to jednak nie wyrzeknie się nigdy przywiązania do rodzaju ludzkiego, lecz będzie dźwigał naturę człowieka z prochu ziemi do coraz wyższej chwały, aż wreszcie jednocząc się z nią, udzieli jej swej nieskończonej godności.

A zatem siebie samych ścielmy przed Chrystusem, a nie tuniki, martwe gałęzie i łodygi krzewów tracących zieleń, gdy staną się pokarmem, i przez krótki tylko czas radujących oczy. Obleczmy się natomiast w Jego łaskę, czyli w Niego samego. Pismo św. bowiem mówi: "Wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa". Kładźmy się pod Jego nogi jak rozścielone tuniki.

Nasze grzechy były czerwone jak szkarłat, teraz obmyci w zbawczych wodach chrztu osiągnęliśmy lśniącą biel wełny, ofiarujmy Zwycięzcy śmierci już nie gałązki palmowe, ale wieńce naszego zwycięstwa.

Wysławiajmy Go w każdy dzień świętą pieśnią razem z izraelskimi dziećmi, potrząsając duchowymi gałązkami i mówiąc: "Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie".

 

 św. Andrzej z Krety Kazanie na Niedzielę Palmową
 
 

Przez krzyż do chwały
W pierwszym dniu tego Wielkiego Tygodnia możemy, z palmami w ręku, wychwalać Zbawiciela świata i śpiewać wszyscy razem: Hosanna Synowi Dawida!
Możemy wylewać łzy żalu nad krzyżową śmiercią Tego, który jest Chlebem Życia, i usłyszeć Go, jak powtarza: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Droga zbawienia została oto wyznaczona. Przez osiem dni będzie nas ona prowadzić śladami Zbawiciela ludzi. Jedynie miłość jest godna wiary i to dlatego do chwały idzie się tylko przez krzyż. Bo poza krzyżem jawi się wieczność!
Wiemy dobrze, że końcem nie był kamień zatoczony u wejścia do grobu (por. Mk 15,46), co nie przeszkadza, że zawsze pozostaje w nas jakieś, niemożliwe do przemilczenia lub zapomnienia „dlaczego”. Jakieś „dlaczego”, na które nie za bardzo potrafimy odpowiedzieć. Tak bardzo to, co widzimy, przekracza nasze oczekiwania. Nawet gdy trwamy długo wpatrując się w Przebitego. Ostatecznie, dlaczegóż zabito Tego, który jest Dawcą Życia (por. Dz 3,15)?
Być może nie był On jedynie nieszczęśliwą ofiarą spisku przeciwko swojej osobie. Nawet jeśli tamtego dnia wszyscy sprzysięgli się, by skazać Go na śmierć (por. Dz 4,27). „Czy myślisz — Szymonie — że nie mógłbym poprosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów?” (Mt 26,53). „Gdyby królestwo moje — Piłacie — było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany... Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J 18,36). Chrystus do końca był Synem „Tego, który mógł Go wybawić od śmierci” (Hbr 5,7). A więc, dlaczegóż to uniżenie na krzyżu (por. Flp 2,8)?
Tym bardziej chyba nie z powodu „ofiarniczej woli Ojca” pragnącego, „poprzez unicestwienie swojego Syna”, odkupić grzech człowieka. Bóg nie potrzebuje się uniżać, by nas wywyższyć; lub cierpieć, by nas odkupić. „Starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13). W śmierci Jezusa na Kalwarii nie ma ani ludzkiego fatalizmu, ani Bożego przymusu. Dlaczego więc owo przekleństwo krzyża (por. Ga 3,13)?
Chyba nie chodzi również o to, że Chrystus pragnął zostawić nam piękny „przykład” odwagi i wiary w obliczu śmierci. „Smutna jest moja dusza aż do śmierci, zostańcie tu i czuwajcie ze Mną. (...) Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich” (Mt 26,38-39). Jezus podążał z Getsemani na Golgotę nie jak bohater, ale jak święty. I nie przeszkodziło to naszemu przewodnikowi w wierze (por. Hbr 12,2) opuścić ten świat mówiąc: „Odwagi, jam zwyciężył świat” (J 16,33). Bo śmierć, którą poniósł, ani nie spowodowała Jego rozpaczy, ani Go nie unicestwiła. Dlaczego więc w drzewo krzyża wpisane jest owo pełne szaleństwa świadectwo?
Bracia i siostry, skoro świat, stworzony z miłości i dla miłości, skoro świat przez mądrość, to znaczy przez przyjęcie tej miłości; „skoro świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących” (1 Kor 1,21). I to przez głoszenie czego? Przez głoszenie niewiarygodnie szalonego daru miłości nie cofającej się nawet przed męką (por. J 15,13; Rz 5,8).
I ostatecznie, dlaczego to wszystko? Bracia i siostry! Dlatego że zło istniało na świecie! Dlatego że zło nadal istnieje. Dlatego że zło ciągle będzie istniało. A także dlatego że ostatnie słowo nie może należeć do zła, to znaczy do cierpienia, samotności, smutku, śmierci i grzechu, ale do dobra. Do dobra, to znaczy do łaski, do życia, radości, jedności. Jednym słowem — do szczęścia w końcu przywróconego, odnalezionego i na zawsze dzielonego.
Przypomnijmy sobie: zło pojawiło się już na samym początku. Martwe drzewo ogrodu Eden nigdy więcej nie wydało owocu. „Ból i pożądanie — znój i pot — ciernie i nieurodzajna ziemia” (por. Rdz 3,16-18). Bratobójstwo i tułaczka na pustyni. „Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci?” (Rz 7,24).
Za dni ciała Jego zło się rozpleniło. Chrystus dostrzegał i doświadczał nędzy swojego ludu. Od wieków wygnania, przesiedlenia, obce panowania, niesprawiedliwości znaczyły drogę zagubionych owiec z Domu Izraela. A kiedy Jezus zbliżał się do Jerozolimy, „na widok miasta, zapłakał nad nim” (Łk 19,41).
A cóż powiedzieć o naszym stuleciu (z plejadą jego wojen, głodów, totalitaryzmów, tortur, holokaustów, samobójstw, samotności)? Choć było najbardziej cywilizowane, zostawiło po sobie wspomnienie jako także najbardziej mordercze i chyba najbardziej okrutne. I wszyscy znamy dobrze ciężar naszego krzyża, wszystkich naszych krzyży, odczuwany w pewne dni, w pewne wieczory naszego życia w głębi naszej duszy.
Oto dlaczego, bracia i siostry, serce Boga zwróciło się ku nam. I Syn przyszedł. Stał się Synem Człowieczym. Jak zaczyn w cieście zanurzył swoją boską naturę w nasz ludzki stan. Wziął na siebie naszą nędzą, by lepiej móc jej doświadczyć. Zanurzył się w nasze grzechy, aby nas z nich wyzwolić. Umieścił swój ogień pośrodku chłodu śmierci przenikając ją swoim Życiem (por. Łk 12,49).
Przyszedł nas wydobyć z głębin naszych rozpaczy. Zstąpił aż do naszych otchłani, by nas z nich wyzwolić. W pośrodku całkowitej ciemności światłość świata rozpoczęła swój bieg. Pośrodku nienawiści rozkwitła miłość. A bolesny krzyż Jego śmierci stał się chwalebnym krzyżem naszego odkupienia. O krzyżu, wznoszący się w pośrodku naszego życia, o krzyżu Jezusa Chrystusa! Rozumiemy więc odtąd Pisma: „Z głośnym wołaniem i płaczem za swych dni doczesnych zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci... i chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał” (Hbr 5,7). Dlaczego istnieją łzy?
Pewien żydowski midrasz opowiada, że po swoim upadku Adam i Ewa, aby wynagrodzić swą winę, ze skruszonym sercem przez siedem kolejnych szabatów chodzili zanurzać się w rzece Giszon, błagając Boga, by im wybaczył. Bóg, przejęty współczuciem, wziął ze swego skarbca perłę i darował ją im i ich potomkom. Otóż perłą tą była łza! Dosłownie: dam hayim, krew oczu. Z wpisanym w to podwójnym obrazem — źródła (oko) i życia (krew). Odwieczny powiedział im wówczas: „Kiedy będziecie zasmuceni, wylejecie tę łzę z waszych oczu. W waszym smutku zostaniecie pocieszeni, a ziemia, na którą ona spadnie, zostanie nią uświęcona”. I midrasz, nie bez racji, dodaje: „Nikt poza potomstwem Adama, żadna z istot żywych nie potrafi wylewać łez, by płakać w swoim smutku”. Ale, bracia i siostry, łzy, które człowiek wylewał i których był powodem, znaczą historię na wszystkich ludzkich drogach! I oto nagle nasze pytanie „dlaczego” rozjaśnione zostaje wstrząsającym światłem! Jezus, mówi nam Ewangelia, „pogrążony w udręce, jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię” (Łk 22,44).
I począwszy od tamtego dnia wszyscy synowie Adama poznali, jak ogromną miłością obdarzył ich Syn Boga, który stał się człowiekiem.
br. Pierre-Marie Delfieux „Medytacje Paschalne”