sobota, 17 maja 2014


Pragnę przywołać esej pt. "Katedra symbol Europy", napisany przed laty przez wybitnego uczonego, poetę i historyka sztuki, Księdza Profesora Janusza Pasierba. Tekst był pisany ponad dwadzieścia lat temu, ale nic nie traci ze swojej mądrości i świeżości myśli. Autor snuje rozważania o fenomenie kulturowym jaki jest Katedra- specjalnie napisałem przez duże K. abyśmy poczuli gdzie są nasze korzenie...Katedra to symbol, a może nawet coś więcej, warto się dzisiaj zdumieć nad tym fenomenem zrodzonym w sercu Europy i ludzkiej wyobraźni z gruntu chrześcijańskiej.

Kate­dra. Słowo, któ­rego obco­ści nie odczu­wamy w żad­nym języku euro­pej­skim, cho­ciaż wiąże nas z Gre­cją. Ozna­czało tam sie­dzibę, lego­wi­sko, krze­sło, sie­dze­nie (także w ana­to­micz­nym sen­sie), bazę kolumny. O ile w sta­ro­żyt­no­ści pogań­skiej mogło okre­ślać sie­dze­nie bez­czynne, w dobie Nowego Przy­mie­rza stało się nazwą sie­dzi­ska dla nauczy­ciela. Krze­sło tego, kto uczy, zaczęło ozna­czać miej­sce, gdzie się naucza: kościół biskupa. Potem był to kościół biskupi i kró­lew­ski, kościół miej­ski, ale jak soczewka odbi­ja­jący w sobie życie oko­licy, wsi, rol­ni­ków i myśli­wych, ich pracę jako «zaję­cia mie­sięcy». Mia­sto Boga wypeł­niały sym­bole odnie­sione do kosmosu i do czło­wieka. Zna­cze­nie miały strona prawa i lewa i strony świata, gdzie połu­dnie i wschód ozna­czały Chry­stusa – «Słońce spra­wie­dli­wo­ści», Ducha Świę­tego i żar wiary, a zachód i pół­noc – Anty­chry­sta, sza­tana, kró­le­stwo ciem­no­ści, także złych ludzi. Rzut odzwier­cie­dlał ciało ludz­kie, ciało Chry­stusa: pre­zbi­te­rium odpo­wia­dało gło­wie, tran­sept – roz­krzy­żo­wa­nym ramio­nom, nawy sta­no­wiły kor­pus – cor­pus. Bryła kamien­nych cio­sów sym­bo­li­zo­wała wspól­notę, a wierni dopa­so­wani do sie­bie przez miłość byli „żywymi kamie­niami” – homi­nes quadrati. Gdy kolumn było dwa­na­ście, przy­po­mi­nały one apo­sto­łów, okna – nauczy­cieli wiary, kazno­dzie­jów, a serce świą­tyni – ołtarz – ozna­czał samego Zba­wi­ciela, jego betle­jem­ski żłó­bek lub jero­zo­lim­ski grób. Tu, w obrę­bie świę­tego kręgu, pano­wał święty porzą­dek, kosmos. Każdy był na swoim miej­scu: biskup, władca, kano­nicy, wierni podzie­leni na męż­czyzn i kobiety. Była tu Jero­zo­lima i Rzym, labi­rynt i łaciń­ska jasność.


W śre­dnio­wie­czu Europa była tam, pokąd się­gały kate­dry. Naj­da­lej na wschód wysu­nięte pre­zbi­te­rium kate­dralne ma Gnie­zno. Przez ten pierw­szy, co do rangi, kościół kraju zaczę­li­śmy nale­żeć do «głów­nego lądu», bowiem gdzie kate­dra, tam była Europa. Z kate­dry wyszły pod­sta­wowe insty­tu­cje two­rzące kul­turę euro­pej­ską. Przez wieki kwi­tły w jej cie­niu szkoły kate­dralne. Gdy powstały uni­wer­sy­tety, pro­fe­so­ro­wie, jak biskupi w swo­ich świą­ty­niach, zasie­dli na kate­drach, i tak jest do dziś, na wieczną tych związ­ków pamiątkę.


W kate­drze nauczał biskup, ale uczyła także archi­tek­tura, rzeźba i malar­stwo. Od dawna koja­rzono kate­drę z summą wie­dzy, a rów­no­cze­śnie z arcy­dzie­łem sztuki. Dla Wik­tora Hugo ostat­nią kate­drą była twór­czość Szek­spira, a dla współ­cze­snego nam Geo­r­gesa Duby – Boska kome­dia Dantego.


Tak jak ongiś kate­dry wyra­stały ponad mia­sta i orien­to­wały wędrow­ców, ponie­waż góro­wały nad oko­licą, tak dziś górują ponad histo­rią. Wra­camy do nic, szu­ka­jąc swo­ich korzeni. Uczone stu­dia poświę­cili im Gun­ter Pand­mann, Hein­rich Dit­t­mar, Geo­r­ges Duby, Frie­drich Hobius, Hans Sedl­mayr, Otto von Sim­son, nie licząc auto­rów mono­gra­fii poszcze­gól­nych świą­tyń. Mnożą się albumy i wydaw­nic­twa popu­larne. Kul­tura masowa, choć pra­gnie wcią­gnąć kate­dry na obszar swo­jej sym­bo­liki, staje przed nimi onie­śmie­lona: można powie­dzieć tury­stom, ile scho­dów pro­wa­dzi na wieżę, ale trudno okre­ślić, jak ona wysoko sięga.


Zło­tym wie­kiem katedr było gotyc­kie i kato­lic­kie śre­dnio­wie­cze. Emble­ma­tycz­nie uka­zują to dzieje kate­dry w Kolo­nii. Jej budowę, roz­po­czętą w roku 1248, prze­rwały w roku 1560 rene­sans i refor­ma­cja. W wieku XVIII kate­dra prze­sta­nie być zna­kiem wyłącz­nie reli­gij­nym i sta­nie się także świec­kim sym­bo­lem kul­tu­ro­wym, zwią­za­nym z histo­rią Europy, poczy­na­jąc od wiel­kiej rewo­lu­cji fran­cu­skiej, aż po nasze dni. Wiek XIX, odkry­wa­jąc gotyk, pod­nie­sie kate­drę na wyżyny mitu.


Wielka rewo­lu­cja fran­cu­ska potrak­to­wała kate­dry jak sym­bole ancien regime: z jed­na­kową siłą ude­rzyła w tron i w ołtarz. Na fasa­dzie kate­dry Notre Dame ścięto głowy biblij­nym kró­lom. Ale to nie rewo­lu­cja wymy­śliła taką iden­ty­fi­ka­cję sacrum i pro­fa­num. To już śre­dnio­wieczni legi­ści gło­sili, że rex Fran­co­rum est quidam Deus cor­po­ra­lis, i jesz­cze Cha­te­au­briand w Odzie ku czci Karola X w 1824 roku powtó­rzy, że władca Fran­cji to «kapłan i król w jed­nej oso­bie». Teraz, w dobie rewo­lu­cji, arcy­bi­skup Paryża składa wraz z dwoma innymi bisku­pami swoje insy­gnia i wyrzeka się kapłań­stwa, podob­nie jak uczy­niło to pięć szó­stych spo­śród trzy­dzie­stu tysięcy księży fran­cu­skich. Wcze­śniej, tysiące księży, któ­rzy nie zło­żyli przy­sięgi na kon­sty­tu­cję, została w różny spo­sób stra­co­nych lub depor­to­wa­nych. W kate­drze Notre Dame odbyła się inau­gu­ra­cja nowego Kultu Rozumu. Był dzień 10 listo­pada 1793 roku, kiedy w kate­drze usta­wiono kon­struk­cję w kształ­cie skały, na któ­rej wzno­siła się budowla przy­po­mi­na­jąca antyczną świą­ty­nię. U pod­nóża i na zbo­czach tej góry stały dziew­częta, które na widok «bogini Rozumu», która wyszła ze świą­tyni, zain­to­no­wały hymn uwiel­bie­nia. Aktorka odgry­wa­jąca rolę bogini ubrana była w szaty trój­ko­lo­rowe: na białą szatę miała narzu­cony nie­bie­ski płaszcz, a na gło­wie – czer­wony cze­pek. Zasia­dała na tro­nie okry­tym zie­lo­nym aksa­mi­tem, a wyzna­czony mówca oznaj­mił, że: oto fana­tyzm reli­gijny ustą­pił miej­sca spra­wie­dli­wo­ści i praw­dzie. Odtąd nie będzie już wię­cej księży, bogów i wie­rzeń, prócz tych, jakie Natura obja­wiła ludz­ko­ści. Tę swo­istą litur­gię powta­rzano i poza Pary­żem. Wiele fran­cu­skich katedr prze­kształ­cono w «świą­ty­nie Rozumu», a Char­tes ledwo unik­nęło zbu­rze­nia. Jed­nak inter­wen­cja w klu­bie jako­bi­nów spo­wo­do­wała, że Kon­went Naro­dowy zabro­nił dal­szego prze­śla­do­wa­nia ugo­do­wego Kościoła «kon­sty­tu­cyj­nego», zamy­ka­nia świą­tyń i pro­pa­gandy bez­boż­nic­twa. Stop­niowo księża wycho­dzą z kon­spi­ra­cji, pod­czas któ­rej odpra­wiali Msze w domach pry­wat­nych i sto­do­łach, a wierni łączyli się z tymi nabo­żeń­stwami duchowo, czę­sto na wielką odle­głość (tzw. «Msze ślepe»), i wra­cają do świą­tyń. Kate­dry oży­wają. Reszty dokona póź­niej kon­kor­dat napo­le­oń­ski z dnia 15 lipca 1801 roku i les lois de Sepa­ra­tion (1905, 1907 i 1908). Z sym­bolu monar­chii i reak­cji kate­dra staje się sym­bo­lem narodowym.


Kiedy młody Goethe, prze­cho­ro­waw­szy się i ze względu na nie­przy­jem­nie ukła­da­jące się sto­sunki z ojcem pra­gnący opu­ścić rodzinny dom we Frank­fur­cie, przy­bywa do Stras­burga z zamia­rem kon­ty­nu­owa­nia roz­po­czę­tych w Lip­sku i prze­rwa­nych w 1768 roku stu­diów, led­wie złoży swe rze­czy w obe­rży «Pod Duchem», pierw­sze swe kroki kie­ruje do kate­dry. Jesz­cze w dro­dze, kiedy dojeż­dżał do mia­sta, poka­zy­wali mu ją, widoczną z daleka, towa­rzy­sze podróży. Wpa­try­wał się w nią «spory kawał drogi» – teraz doszło do głosu «gorące pra­gnie­nie» ujrze­nie jej z bli­ska. «Gdy­bym teraz – cytuję cią­gle księgę IX Zmy­śle­nia i prawdy – nagle w wąskiej uliczce zoba­czył ten gigan­tyczny gmach, a potem na bar­dzo wąskim pla­cyku zbyt bli­sko przed nim sta­ną­łem, dozna­łem oso­bli­wego wra­że­nia, któ­rego jed­nak na razie myślą objąć nie mogłem: wchło­ną­łem je tylko w sie­bie, bo pilno mi było wejść na górę, by pochwy­cić jesz­cze peł­nię sło­necz­nego bla­sku, która miała mi nagle obja­wić obraz roz­le­głego żyznego kraju», który podzi­wia jak czy­stą kartę, gdzie mają się zapi­sać przy­szłe rado­ści i smutki. Dopiero po zej­ściu sta­nął Goethe «przez pewien czas w kon­tem­pla­cji przed tym wspa­nia­łym gma­chem; ale nie wtedy, ani póź­niej nie mogłem – wyzna – pojąć, czemu to cudo archi­tek­tury, które było dla mnie czymś nie­sa­mo­wi­tym i powinno było mnie prze­ra­zić, wyda­wało mi się jed­no­cze­śnie, dzięki swej szla­chet­nej w liniach kom­po­zy­cji oraz pre­cy­zji wyko­na­nia cał­kiem pro­ste, a nawet przy­jemne dla oka. Nie sta­ra­łem się wcale docie­kać, na czym ta sprzecz­ność polega, lecz pod­da­wa­łem się spo­koj­nie wra­że­niom, jakie ten zdu­mie­wa­jący zaby­tek przez samo swe ist­nie­nie na mnie wywie­rał». Jakże zna­mienne są dla okresu «burzy i naporu» (Sturm und Drang) oba te uczu­cia: kla­sy­cy­stycz­nej nie­chęci i roman­tycz­nej fascy­na­cji śre­dnio­wiecz­nym zabyt­kiem! Do tego prze­ży­cia odwoła się dwu­krot­nie, pisząc nie o gotyc­kiej, a o nie­miec­kiej archi­tek­tu­rze w roku 1772 i 1823.


(…)


Młody Goethe wyznaje, że do tej pory z goty­kiem koja­rzyły mu się «nie­okre­ślo­ność, bez­ład, nie­na­tu­ral­ność, kle­ce­nie, łata­nie, prze­ła­do­wa­nie» ozdo­bami. Wspo­mina, że kiedy po raz pierw­szy zbli­żał się do kate­dry w Stras­burgu, oba­wiał się «widoku szpet­nego, zje­żo­nego potwora», tym­cza­sem doznał nie­ocze­ki­wa­nego uczu­cia, któ­rym «mógł się roz­ko­szo­wać i upa­jać, ale nie mógł go zro­zu­mieć ni wyja­śnić». Było to wra­że­nie har­mo­nii wielu czę­ści, napeł­nia­jące «nie­biań­sko – ziem­ską roz­ko­szą»! Prze­ży­wał je wie­lo­kroć, wra­ca­jąc w róż­nych porach dnia, by podzi­wiać «wiel­kiego ducha naszych star­szych braci», nie­miec­kich arty­stów. Arcy­dzieło «sztuki cha­rak­te­ry­stycz­nej» jest two­rem narodu i epoki, ale przede wszyst­kim geniu­sza, wiel­kiego twórcy, dzie­łem porów­ny­wal­nym do cudow­nych two­rów natury. Jeśli dla geniu­sza «szko­dliw­sze od prze­kła­dów są zasady», to dla odbiorcy dzieła – teo­ria «pięk­no­du­chów» w rodzaju Sulzera.


(…)


Tym­cza­sem Goethe zwie­dził już kate­drę w Medio­la­nie, któ­rej styl znie­kształ­ciły «póź­niej­sze zmiany», dopiero kate­dra koloń­ska dała mu prze­ży­cie porów­ny­walne z tym, jakiego doznał przed laty w Stras­burgu, prze­ży­cie nie­po­koju, nie dają­cego się nawet okre­ślić. Było to wra­że­nie «cze­goś nie­do­sko­na­łego, nie­sa­mo­wi­tego, gdzie wła­śnie to, co nie­ukoń­czone, przy­po­mina nam o ogra­ni­czo­no­ści czło­wieka, skoro tylko ośmiela się stwo­rzyć coś ponad swoje możliwości».


(…)


Można by powie­dzieć, że w XIX wieku doj­dzie do sym­bo­licz­nej wojny katedr. Stu­le­cie to stwo­rzy mit kate­dry. Sta­nie się to we Fran­cji za sprawą Wik­tora Hugo, któ­rego Kate­dra Notre Dame wyj­dzie w 1831 roku. Mit ten nie nabrałby jed­nak kon­kre­ty­za­cji i siły bez «filo­zofa – kon­ser­wa­tora», Viollet-​le-​Duca, który zapo­ży­czył swoją wie­dzę od Ludwika Viteta, kon­ser­wa­tora zabyt­ków, autora mono­gra­fii o kate­drze Notre Dame (1845). O ile wizja Wik­tora Hugo wiąże się z falą nostal­gii za śre­dnio­wiecz­nym chry­stia­ni­zmem, opie­wa­nym przez Rene Cha­te­au­brianda w jego Geniu­szu chrze­ści­jań­stwa, to Vitet dopa­truje się w kate­drze wyrazu laicy­za­cji spo­łecz­no­ści miej­skiej. Viollet-​le-​Duc dopo­wie, że kate­dry były wznie­sio­nym w kamie­niu pro­te­stem miast prze­ciw feu­da­łom, że były kamien­nym krzy­kiem ludu o wol­ność. Posłu­żył się tu przykładem kate­dry w Laon: zbu­rze­nie chóru z pół­okrą­głym obej­ściem i zastą­pie­nie go dłu­gim pro­sto­kąt­nym pre­zbi­te­rium miało, jego zda­niem, słu­żyć… zgro­ma­dze­niom ludo­wym. Z tych fan­ta­stycz­nych, nie opar­tych na grun­tow­nych bada­niach źró­dło­wych, twier­dzeń naro­dziła się jed­nak – jak słusz­nie pod­kre­śla Alain Erlande-​Brandenbourg – nowa wizja kate­dry jako sym­bolu «czy­stego», odpre­pa­ro­wa­nego od kon­tek­stu, wynie­sio­nego ponad oto­cze­nie, a jakie kate­dra zawsze tuliła do sie­bie i pra­gnęła spi­ry­tu­ali­zo­wać. Kon­se­kwen­cją stało się znisz­cze­nie oto­cze­nia kate­dry, to co Ber­nard Huet, czy­niąc alu­zję do tytułu sztuki Eliota, nazwał «mor­der­stwem obok kate­dry». Tak stało się z Notre Dame i wie­loma kate­drami Europy. Pisał o tym już Wik­tor Hugo, opi­su­jąc znisz­cze­nie przez pury­stów, fana­ty­ków gotyku, oto­cze­nia Notre Dame.


Kate­dra Notre Dame jest nie tylko hym­nem ku czci kate­dry, ale i reali­stycz­nym opi­sem jej losów. W peł­nym uwiel­bie­nia opi­sie Hugo «sędziwa kró­lowa naszych katedr, swo­isty twór czło­wieka, potężny i płodny niczym twór boski», odzna­cza się takimi przy­miot­ni­kami, jak: «roz­ma­itość i wiecz­no­tr­wa­łość». Hugo zauważa to samo, co w Stras­burgu dostrzegł Goethe: powagę i potęgę, która prze­raża: quae mole sua ter­ro­rem incu­tit spec­tan­ti­bus. Onie­śmie­la­jący maje­stat nie powstrzy­mał jed­nak pro­fa­na­to­rów, tych wszyst­kich, co oszpe­cili lub ogo­ło­cili ten zaby­tek. Są nimi «archi­tekci, arty­ści naszych dni», a także «arcy­bi­skupi – wan­dale, któ­rzy oszpe­cili swoją kate­drę tyn­kami barwy żół­tej, jaką kat zama­lo­wy­wał ongiś budynki zhań­bione zbrod­nią». A «mody zro­biły wię­cej złego niż rewo­lu­cje» – cią­gnie Hugo, pięt­nu­jąc także bar­ba­rzyń­ców w togach pro­fe­so­rów. Poeta dosko­nale czuje gotyk, jego ary­sto­te­liczną pasję eks­pe­ry­men­to­wa­nia: kate­dra nie jest «budowlą jed­no­litą, okre­śloną, skoń­czoną», i dzięki temu może być sym­bo­lem o wiele pojem­niej­szym niż dzieło jed­no­lite: «jest to budowla okresu przej­ścio­wego, rów­no­cze­śnie opac­two romań­skie, kościół filo­zo­ficzny (…), sztuka gotycka, sztuka saksońska (…) jest [ona] wśród sta­rych kościo­łów Paryża czymś w rodzaju Chi­mery – ma głowę jed­nego, koń­czyny dru­giego, grzbiet trze­ciego. To wszystko mówi nam, jak bar­dzo pier­wot­nym zja­wi­skiem jest archi­tek­tura (…), [że] naj­wspa­nial­sze osią­gnię­cia tej sztuki są bar­dziej dzie­łami spo­łe­czeństw niż jed­no­stek, że rodzą się one raczej z pracy ludów niż wytry­skają z geniu­sza jed­nostki, że jest to wkład całego narodu, spu­ści­zna stu­leci». Kate­dra jest więc sym­bo­lem syn­te­ty­zu­ją­cym czas («czas jest archi­tek­tem») i prze­strzeń, sym­bo­lem dyna­micz­nym, zna­kiem sta­wa­nia się. Jest ona dzie­łem czło­wieka, ale przy­po­mi­na­ją­cym dzia­ła­nie przy­rody, przy­wo­dzi bowiem na myśl skały, rośliny i zwie­rzęta: ten «wielki sym­bol archi­tek­tury, wieża Babel, ma kształt ula».


«Kate­dry w grun­cie rze­czy nie ist­nieją, lecz stają się» – mówi Hugo – a tym, co w nich trwa, jest chrze­ści­jań­ska kon­cep­cja: «wszyst­kie te róż­nice (sty­li­styczne) doty­czą tylko powierzchni budowli. Sztuka zmie­niła skórę. Lecz plan i zasada chrze­ści­jań­skiego kościoła nie zostały naru­szone z tej przy­czyny (…), skoro zapew­nione i zabez­pie­czone zostały warunki dla wypeł­nie­nia reli­gij­nego obrzędu – archi­tek­tura może robić wszystko, co się jej podoba (…), stąd to bie­rze się cudowna roz­ma­itość zewnętrzna tych gma­chów, u któ­rych pod­staw leży tak wielki ład i jed­no­li­tość. Pień drzewa jest nie­zmienny, liście są kapry­śnie różnorodne».


Jedna kate­dra jest sym­bo­lem całego mia­sta (…), w niej są obecne wszyst­kie jego kościoły, ale i coś wię­cej: «to, co powie­dzie­li­śmy o kate­drze pary­skiej – trzeba powie­dzieć o wszyst­kich śre­dnio­wiecz­nych kościo­łach chrze­ści­jań­stwa». Kate­dra sym­bo­li­zuje więc całe chrze­ści­jań­skie i euro­pej­skie uni­ver­sum historyczne.


Ten znak został jed­nak zakwe­stio­no­wany: «księga zabije gmach». Kate­dra była księgą, którą wyna­la­zek druku uczyni zbędną.


(…)


Aż do wieku XV wszystko było zapi­sy­wane w kamie­niu. Teraz «archi­tek­tura zostaje zde­tro­ni­zo­wana. Miej­sce kamien­nych liter Orfe­usza zajmą oło­wiane litery Gut­ten­berga». I tu Hugo zaczyna opła­ki­wać archi­tek­turę, któ­rej kształt «teo­kra­tyczny» przed chwilą oskar­żał. Od rene­sansu począw­szy, archi­tek­tura prze­staje wyra­żać spo­łe­czeń­stwo, a my, Euro­pej­czycy, to «zacho­dzące słońce», jakim było odro­dze­nie, «bie­rzemy za jutrzenkę». Cóż się stało? Oto «geniusz gotycki zgasł na zawsze na wid­no­kręgu sztuki, archi­tek­tura traci blask». Jej ostat­nim, zroz­pa­czo­nym obrońcą był… Michał Anioł. Obec­nie wszę­dzie widać «objawy wyczer­pa­nia i osła­bie­nia – nie­chaj nikt się nie łudzi, archi­tek­tura umarła, umarła bez­pow­rot­nie, zabita przez dru­ko­waną książkę», ponie­waż «książka tak szybko gotowa, tak nie­wiele kosz­tuje i tak daleko dociera [cóż za świetny opis mass mediów! — przyp. J. St. P.], pod­czas gdy każda kate­dra to miliard».


Jedno jed­nak pozo­staje: war­to­ści sym­bo­liczne, choć zmie­niają się ich tre­ści. Kate­dra – księga nie prze­staje być «czy­tana» (…). Kiedy pró­bu­jemy stwo­rzyć jeden obraz ze wszyst­kich, «wytwo­rów druku», jakie się od Gut­ten­berga po nasze dni poja­wiły, «czyż całość ta nie staje przed nami niby ogromna, wsparta na całym świe­cie budowla?» Jest to nawa wieża Babel, któ­rej szczyt gubi się w chmu­rach. Książka – kate­dra – oto nowy emble­mat Europy. Będzie tak dopóty, dopóki nie zde­wa­lu­ują go elek­tro­niczne środki prze­kazu w XX wieku. Przez pięć wie­ków cała ludz­kość była zajęta budo­wa­niem kró­le­stwa druku, tego nowego gma­chu o tysiącu pię­ter. Były tu, jak w gotyc­kiej kate­drze, mroczne kaplice, «jaski­nie nauki i krze­wiące się na zewnątrz ara­be­ski, rozety i koronki» sztuki. Powstała nowa har­mo­nia, rów­nie zaska­ku­jąca jak tamta, gotycka. «Od kate­dry Szek­spira po meczet Byrona tysiąc wie­ży­czek tłoczy się bez­ład­nie na tej metro­po­lii powszech­nej myśli. U fun­da­men­tów gma­chu wypi­sano kilka sta­rych tytu­łów ludz­ko­ści, któ­rych nie zano­to­wała archi­tek­tura»: to Homer, Biblia, Wedy i Nibe­lungi. Podob­nie jak ongiś śre­dnio­wieczna kate­dra, «ów cudowny budy­nek jest zresztą zawsze nie­skoń­czony», podob­nie jak ona jest on dzie­łem wiel­kich ano­ni­mo­wych mas: «cała ludz­kość stoi na rusztowaniach».


Póki co, w XIX wieku książki pró­bują rato­wać kate­dry. Papie­rowa wieża Babel pró­buje oca­lić kamienne śre­dnio­wieczne mia­sto Boga. Mnożą się dzieła. Powstaje teo­ria i filo­zo­fia kon­ser­wa­cji. Nigdy też lite­ra­tura piękna, poeci i powie­ścio­pi­sa­rze nie czy­nili tyle, co w tym stu­le­ciu, na rzecz architektury.


(…)


Kiedy Mar­cel Pro­ust pisze 16 sierp­nia 1904 roku w «Figaro» o «śmierci katedr», jesz­cze przez 10 lat kate­dry euro­pej­skie, zwłasz­cza fran­cu­skie, będą raczej zagro­żone powol­nym umie­ra­niem, niż tra­giczną śmier­cią. Ta roz­wi­nie nad nimi swój pło­mienny sztan­dar pod­czas I wojny świa­to­wej, w latach 1914–1918. W 1916 roku pad­nie jej ofiarą kate­dra w Reims i sta­nie się takim samym sym­bo­lem jak Ver­dun. W cza­sie I wojny świa­to­wej rodzi się kate­dra – męczen­nica, reduta ducha naro­do­wego, bro­nią­cego się przed najaz­dem nowych Hunów, pod jej roz­dar­tymi skle­pie­niami pojed­nają się repu­bli­ka­nie i ultra­mon­ta­nie, socja­li­ści i katolicy.


Druga wojna świa­towa pomnoży ilość katedr – męczen­nic. Będą to przede wszyst­kim kate­dry kra­jów zjed­no­czo­nych w wiel­kiej koali­cji anty­hi­tle­row­skiej. Zbom­bar­do­wana kate­dra w Coven­try pozo­sta­nie ruiną, pomni­kiem, do któ­rego zosta­nie dobu­do­wana nowa świą­ty­nia. Alianci bom­bar­do­wali o wiele cel­niej, oszczę­dza­jąc na ogół zabytki: kate­dra w Kolo­nii tkwiła na Renem przez pierw­sze powo­jenne lata jak sczer­niały okręt na morzu gru­zów mia­sta. Kate­dra w Gnieź­nie została jesz­cze przed znisz­cze­niem w 1945 roku zbez­czesz­czona: umiesz­czono w niej na sto­liku, który miał imi­to­wać ołtarz, por­tret Hitlera. W Pel­pli­nie urzą­dzono w kate­drze pro­mo­cję absol­wen­tów szkoły poli­cyj­nej, prze­ciwko czemu zapro­te­sto­wał z Gdań­ska biskup Splett. Kate­drę war­szaw­ską burzono i palono meto­dycz­nie: po woj­nie w jej murze umiesz­czono na straszną pamiątkę – gąsie­nicę, wymie­rzo­nego w nią przez hitle­row­ców, «goliata»… Kate­dra św. Jana stała się pierw­szą z pol­skich katedr – męczen­nic; w jej dźwi­ga­nych z gru­zów murach kazał się pogrze­bać pierw­szy pry­mas, który przy­szedł z Gnie­zna do War­szawy, kar­dy­nał Hlond. Sym­bo­liczną rolę trzech pol­skich katedr, ofiar II wojny świa­to­wej, okre­śla wła­ści­wie odbu­dowa: wszyst­kie trzy – gnieź­nień­ską, war­szaw­ską i poznań­ską rego­ty­zo­wano, jakby szu­ka­jąc głę­biej, pod powierzch­nią, w daw­no­ści, korzeni jakże potrzeb­nych w sytu­acji, gdy miał się walić wszelki stary porzą­dek. Kate­dra war­szaw­ska zaczęła być miej­scem pamięci. Zaczęto tu gro­ma­dzić pamiątki rze­czy pol­skich, gdzie indziej zagro­żo­nych czy nisz­czo­nych, jak choćby płytę upa­mięt­nia­jącą Cmen­tarz Orląt. Będąc nekro­po­lią (choć w sto­licy będzie pod tym wzglę­dem z nią współ­za­wod­ni­czył kościół św. Krzyża, jak z Wawe­lem – Skałka), jest znowu miej­scem, gdzie obcho­dzi się wiel­kie rocz­nice i współ­cze­sne wyda­rze­nia narodowe.


(…)


Trudno jest dziś odróż­nić w wielu przy­pad­kach tury­stów od piel­grzy­mów. Jeśli idzie o Pol­skę, nawet tury­ści są w dużej mie­rze piel­grzy­mami, pod­czas gdy na zacho­dzie Europy na ogół bywa odwrot­nie. Jed­nego dnia, 1 maja 1987 roku, odwie­dziło kate­drę, a raczej zwie­dziło (choć jakie to zwie­dza­nie w takiej masie) 50 tysięcy osób – odno­to­wu­jący to publi­cy­ści, pod­kre­ślają w imię prawdy, że tego dnia muzea były zamknięte, a za wstęp do kate­dry się nie płaci.


Czy nie jest to osta­nie wcie­le­nie kate­dry: czy stała się ona obiek­tem kul­tury maso­wej, sym­bo­lem ład­nej i szyb­kiej kon­sump­cji prze­lot­nych este­tycz­nych wra­żeń? Czy są to wra­że­nia wywo­łane daw­no­ścią obiektu, bo prze­cież wszy­scy roz­pacz­li­wie szu­kają jakie­goś fun­da­mentu? Czy jest to wyraz nostal­gii za przeszłością?


Kate­dra euro­pej­ska jest zja­wi­skiem histo­rycz­nym. W Euro­pie nie buduje się nowych katedr. Nowe kate­dry powstają w nowym świe­cie, można by tu wska­zać Bra­zy­lię, Tokio, jakieś kraje misyjne. Kate­drami XX wieku stają się, zwłasz­cza gdy przy­bywa nie­stru­dzony papież, place, sta­diony, lot­ni­ska, błonia.


(…)


Kate­dra Europa. Wynu­rzyw­szy się z roman­tycz­nych mgieł XIX wieku jak okręt – widmo, kate­dra śre­dnio­wieczna zol­brzy­miała w kate­drę – nostal­gię, kate­drę – uto­pię. Czym tłu­ma­czyć fakt, że my, Polacy, po przej­ściu przez ogień i wodę dru­giej wojny świa­to­wej, zapra­gnę­li­śmy stwo­rzyć swoją nową prze­szłość, rego­ty­zu­jąc kate­dry w War­sza­wie, Gnieź­nie, Pozna­niu, jak nie pra­gnie­niem pod­kre­śle­nia naszej euro­pej­skiej przy­na­leż­no­ści? Czymże innym jest jak nie marze­niem, uto­pią i pro­jek­tem rekon­stru­owana współ­cze­śnie w takim tru­dzie, na wzór śre­dnio­wiecz­nego uni­ver­sum, Europa? Europa zawsze była kon­struk­cją, dzie­łem kul­tury. Natu­ral­nie bio­rąc, ist­nieje tylko Eura­zja. Europa nie jest wyod­ręb­niona w spo­sób natu­ralny od Azji. Jej gra­nice od Wschodu wyzna­cza kul­tura. Europę zawsze trzeba było two­rzyć i budo­wać, zapew­niać jej cią­głość. I taka jest dziś: róż­no­rodna aż do nie­kształt­no­ści – to ją opi­sy­wał Wik­tor Hugo, pisząc o kate­drze – nigdy nie ukoń­czona, dzie­dzi­czona i zada­wana jak naj­trud­niej­sza lek­cja nowym poko­le­niom, pełna odręb­no­ści, aż do nie­po­do­bień­stwa, pomimo murów i dru­tów naszego stu­le­cia, zawsze jakoś jedna“.