wtorek, 5 sierpnia 2014

Mt 17,1-9

Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego, Jana, zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: Twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło.

A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”.

Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie”

Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli.

A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: „Wstańcie, nie lękajcie się”. Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa.

A gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im mówiąc: „Nie opowiadajcie nikomu o tym widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie”.



Pisze już dzisiaj o Święcie Przemienienia, szkoda że nie ma ono takiej rangi jak w Kościele Wschodnim, gdzie stanowi jedno z dwunastu najważniejszych świąt (wydarzeń które wspólnota wiary antycypuje w liturgii). Specjalnie i trochę prowokując do tekstu Ewangelii umieściłem obraz przedstawiający scenę Zmartwychwstania Chrystusa autorstwa Matthiasa Grunewalda. Artysta okazał się niezwykle śmiały w przedstawieniu tak nieogarnionej i pełnej misteryjności chwili triumfu życia wydobywającego się z nad grobu i spowitego tęczową aureolą, tak silnie nasyconą światłem. Artysta okazał się niesamowitym mistrzem światła, godnym poprzednikiem Rembrandta. Zestawienia barw śmiałe, nieoczekiwane, zaskakujące, zjawiskowe...tony intensywne, koloryt jakby eksplodował intensywnością nagromadzonych w środkach wyrazu emocji. Ta fantazja i niezwykła intuicja religijna stanowi jakby fotograficzne zatrzymanie w kadrze tego o czym dowiedzieliśmy się w Ewangelii: Twarz Jego zajaśniała jak słońce... Za każdym razem czytając ten fragment, wraca mi w pamięci obraz Zmartwychwstania. Przecież to co dokonało się na górze Tabor, było niczym innym jak przedsmakiem tego najważniejszego cudu, meta-teologicznego wydarzenia, gdzie światło wypełniło historię, gdzie śmierć została usunięta i życie zapłodniło świat  w bólach kiedy podniósł się po grzechu. Na górze Jezus tak się przeobraził że uczniowie nie byli wstanie spoglądać na Niego, był Słońcem ogniskującym w sobie ciekawości każdego ludzkiego spojrzenia, wychylenia głowy i skierowania oczu ku zjawisku, które par excellance nie miało miejsca w historii człowieka rozmawiającego z Bogiem (tak face to face). Na koniec dygresja socjologiczna, antropologiczna...już sam nie wiem jaka. Obserwuję każdego dnia przemierzających różne ścieżki ludzi, pędzących tak szybko że mogliby butami najbardziej markowymi zerwać chodnik i tego nie zauważyć. Człowiek pędzi...biegnie...zasapany i zmęczony wszystkim nie ma już siły podnieść twarzy ku górze. Oczy są nabrzmiałe a czasami przeropiałe od niewyspania i troski o byt. Myślę sobie często w duchu. Człowieku błagam zatrzymaj się w zgiełku miasta, poszukaj swojego szczytu, wzniesienia, wjedź windą na najwyższe piętro swojego wieżowca (bo najczęściej spoglądasz tylko w zsyp na śmieci) i pozwól ogarnąć się chwili, krótkiej modlitwie serca...wypowiedzianemu westchnieniu duszy: dobrze być tu z Tobą Panie. Niech ta chwila trwa !