wtorek, 3 lutego 2015


Mk 6,1-6

Jezus przyszedł do swego rodzinnego miasta. A towarzyszyli Mu Jego uczniowie. Gdy nadszedł szabat, zaczął nauczać w synagodze. A wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: „Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce. Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry?” I powątpiewali o Nim. A Jezus mówił im: „Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony”. I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich. Dziwił się też ich niedowiarstwu. Potem obchodził okoliczne wsie i nauczał.

Sprzeciw i niezrozumienie okazywane Jezusowi konkretyzują się w powierzchownym interpretowaniu faktów związanych z Jego życiem rodzinnym, środowiskiem w którym dorastał. Z takich wycinków rzeczywistości próbuje się budować fałszywe przekonanie, że Jezus nie jest tym za kogo się sam podaje, jak również za kogo uważają Go ludzie. Życie pokazuje że ludzie wśród których przychodzi człowiekowi wzrastać, później stają się źródłem rozczarowania, odtrącenia i niezrozumienia. „Był jednym z nich. Widzieli jak bawił się na placu. Jak przechodził ulicami z belką na ramieniu. Cieśla, nic ponadto. Pamiętali jak pochylał się nad stołem, mając wióry we włosach. Pracował jak wszyscy. Pocił się jak wszyscy. Mesjasz ? Niemożliwe. On jest cieślą synem Maryi”. Podobnie jest z chrześcijaństwem do którego trzeba nam ciągle dorastać. Wielu przychodzi do Kościoła i słucha tylko tego, co chce usłyszeć..., co jest strawne, wygodne i nie uwiera. Jakże często mijamy się z Chrystusem, w naszych wyobrażeniach o Nim, religijnych gdybaniach i wyuczonej moralności. Pamiętam jak kiedyś jeden mężczyzna z takim przekonaniem próbował mi tłumaczyć że tylko chodzi na Liturgie do kościoła, gdzie odprawia ksiądz którego przepowiadanie mu najbardziej odpowiada. Zapytałem z ciekawością i przekąsem, co go najbardziej poruszyło z ostatnio wysłuchanego słowa? Nie był wstanie udzielić mi odpowiedzi, tylko stwierdził że było fajne słowo. Pomyślałem sobie w duchu; fajne to zdecydowanie za mało. Przypominają mi się wypowiedziane przed laty słowa ks. Pasierba, brzmiały mnie więcej tak: „Słuchałem kazania młodego księdza; bawił ludzi…, ale czy ich zbawi ?” Tak jak mieszkańcy rodzinnej miejscowości Chrystusa zbudowali sobie pewien wizerunek Jego osoby, jakże sprzeczny, i mijający się z prawdą. Tak również wielu chrześcijan w swojej naiwności i powierzchowności, ciągle jeszcze stoi na zewnątrz, myśląc że weszli do środka, tymczasem smakują tylko jakiejś naiwnej egzaltacji która stanowi projekcję ich własnej religijności, w której się zgrabnie usadowili. Niektórzy w kościele znaleźli wygodną niszę w której czują się beztrosko, podnosząc swoje próżne poczucie wartości. Trzeba jednak dużo pokory i zdrowego rozsądku. Żeby rozpoznać Chrystusa, trzeba przedrzeć się odważnie przez tłum gapiów, ciekawskich, megalomanów, idealistów i pozerów doskonałości. Prawdziwym niebezpieczeństwem dla chrześcijanina jest własna, czasami karykaturalna projekcja wiary, z której rodzi się zwyczajne niedowiarstwo. Lekarstwem na niedowiarstwo jest autentyczne przylgnięcie do Chrystusa. Pisze o tym Tertulian: „Kto wyznaje, że jest chrześcijaninem, poświadcza że należy do Chrystusa. Kto należy do Chrystusa, trzeba by trwał w Chrystusie. Jeśli trwa w Chrystusie, w Chrystusie oczywiście wyznaje, gdy wyznaje że jest chrześcijaninem. Nie może nim być jak tylko w Chrystusie”. Jak powiedział kiedyś biskup Edward Dajczak do młodych ludzi zgromadzonych na polach Lednicy: „Jezus musi przejść przez serce, nie ma innej drogi”.