czwartek, 11 października 2018


Ps 139  

I duszę moją znasz do głębi.
Nie byłem dla Ciebie tajemnicą,
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów,
utkany we wnętrzu ziemi.

Myśląc o duchowości w sztuce, chciałbym nakreślić garść ulotnych myśli o współcześnie znanym i już obecnie spopularyzowanym rzeźbiarzu rumuńskim Constantinie Brancusim (1876- 1957). Kultura rumuńska w naszym środowisku nie jest jeszcze zbyt dobrze znana, a ta niezwykła postać obok jakoś rozpoznawalnych postaci, takich jak Mircea Eliade, czy Dumitru Staniloae, nabiera swoistego kolorytu. Obecnie- choć tak wcześniej nie było uważany jest za jednego z najwybitniejszych rzeźbiarzy XX wieku. Jego sztuka- posługując się językiem Bierdiajewa jest na wskroś teurgiczna. Rzeźby które wyszły z pod duktu jego dłuta mają silne zabarwienie duchowe, stanowiąc symboliczną kwintesencję, prostego i napełnionego prostotą wiary rumuńskiego prawosławia. Dopiero po wielu latach odkrywania jego artystycznej wyobraźni, jesteśmy wstanie dopowiedzieć że jego sztuka przesycona jest elementami teologicznymi i symbolicznymi. Dzieła Brancuskiego, które zdaniem G.C. Argana stanowią „wyraz wielkiej kultury ludowej, z której przebija pragnienie wolności i absolutu,” niosą często nieuchwytne dla wielu na pierwszy rzut oka wartości duchowe. Ikoniczny charakter jego dzieł w sposób porażający emanuje z form, komunikując tę drugą warstwę znaczeniową- jaką jest przestrzeń szeroko rozumianej „transcendencji” zamkniętej syntetycznym opracowaniu materii. Idee które z takim mozołem wcielał w materię opowiadały o fascynującym- choć ukrytym „za zasłoną” niedopowiedzenia świecie wiary, tlącej się w głębi człowieczego jestestwa. Nie wielu spogląda na Constantina jak na artystę od strony religijnej, profetycznej, czy charyzmatycznej. Badacze sztuki będą widzieli w nim kogoś, kto w pewien sposób „obiegł” wielkiego Augusta Rodina, rzucił mu wyzwanie i odsłonił nowy horyzont myślenia i odczuwania rzeźby, jako czegoś tak niezwykle prostego i autentycznego, mogącego poruszyć i olśnić, czy uszczęśliwić widza. „To, co wam daję to czysta radość... Chcę rzeźbić kształty, które dają ludziom radość. To, co naprawdę ma sens w sztuce to radość !”- mówił artysta polerując swoje rzeźby tak dokładnie, że świeciły migotliwie jak złote nimby świętych na ikonach. „Głębokie, filozoficzne treści o wymowie ogólnoludzkiej, dotyczące sensu istnienia, były przekładane z mistrzowską dokładnością na kształty surowej zwięzłości, utrwalane w tradycyjnych materiałach- drewnie, kamieniu i metalu...”(V. Florea). Artysta odsłaniał inny świat, bez którego jak sądzę, sztuka byłaby zapewne uboższa i pozbawiona duchowego szlifu. W przypływie wzruszenia wyznał: „Chciałem wznieść wszystko ponad ziemię, zrobiłem kamień, by śpiewać dla ludzkości.” Myślał o rzeźbie w marmurze z której odkuł i doskonale wypolerował jajko- symbol eksplozji życia. Była to rzeźba haptyczna, wprost dla niewidomych- aby mogli poczuć strukturę czegoś na wskroś rezurekcyjnego. Życie artysty było wędrowaniem w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Artysta przybył do Paryża w 1904 r., na pieszo- niczym pielgrzym szukający nowego domu z którego okna będzie się wyrywać niczym ptak jego dusza ku miejscu narodzin. W Paryżu był jednym z wielu emigrantów z Europy Wschodniej rezydujących na Montparnassie. Miał specyficzną osobowość- tajemniczą, spekulatywną, co skłaniało go do pracy w samotności i medytacji. Był dość oszczędny tematycznie, uciekał od realizmu, tworząc dzieła uproszczone, a zarazem złożone i głęboko dotykające powziętego wcześniej założenia. Wykonał serię Ptaków, które skomentował następująco: „Kocham wszystko, co powstaje. Majestatyczne ptaki mnie zafascynowały... Nie tworzę Ptaków, ale loty.” W tych słowach wyraża się jakaś wewnętrzna tęsknota za wzniesieniem ku górze- anabatycznym wymiarem egzystencji, wychyleniem ku „niedostępnej światłości.” Interesowały go również kształty twarzy. Wychodząc od realistycznych przedstawień, artysta doszedł do formy owalu w polerowanym brązie, wydłużonym nosie, ledwo zaznaczonych oczodołach i linearnie ujętych ustach. Być może żyły w nim wspomnienia figuratywnych przedstawień malowideł cerkiewnych na których to postacie ujęte w hieratycznej stylizacji wszystko mają wydłużone- odcieleśnione- przeobrażone mistycznie- niczym rezerwuary Ducha. „Funkcją artysty pozostaje rozszyfrowywanie ukrytych znaków natury i interpretacja tajemnic wszechświata. Znaki są wszędzie... Ci, którzy zbliżyli się do Boga widzieli je”- objaśniał pokornie Brancusi. To postać wielu planów i niedopowiedzeń, blasków i cieni, fascynująca a momentami tak enigmatyczna, że trudna do zaprezentowania dla kogoś z zewnątrz. Być może trzeba przejść przez jego „Bramę pocałunku” aby poczuć i doświadczyć maksimum życia: piękna, miłości, tęsknoty za wiecznością przeistaczającą byty w coś na wskroś bogopodobnego. „Aby spotkać piękno twarzą w twarz- pisał P. Evdokimov- by sięgnąć jego energetycznego promieniowania łaską, należy poprzez przezwyciężenie tego, co uchwytne zmysłami oraz intelektem, przejść przez tajemniczą bramę Świątyni... Piękno wychodzi na spotkanie naszego ducha nie po to, by go zachwycić, lecz by otworzyć na palącą bliskość Boga osobowego.” Myślę, że taka intencja mogła gdzieś głęboko przyświecać artyście, dlatego już u schyłku swojego życia pogrążył się w nadziei i tęsknocie. Tuz przed śmiercią wyznał: „Będę czekać na dobrego Boga w moim warsztacie.” Pozwolę sobie na sparafrazowanie tęsknoty wielkiego rzeźbiarza słowami poety A. Rimbauda: Odnalazłem w końcu ! Zapytacie co ? Wieczność. Ona jest morzem, co się łączy ze słońcem.