OPOWIEŚCI PIELGRZYMA

          

OPOWIEŚCI PIELGRZYMA
Dzięki łasce Boga jestem człowiekiem, chrześcijaninem; sądząc z czynów – wielkim grzesznikiem, z powołania – pielgrzymem bez dachu nad głową, najniższego stanu, tułającym się z miejsca na miejsce. Cała moja majętność to na ramieniu torba z suchym chlebem, a na piersiach święta Biblia. Tylko tyle.

Szczere opowieści pielgrzyma
przedstawione jego ojcu duchownemu
Opowieść pierwsza
Dzięki łasce Boga jestem człowiekiem, chrześcijaninem; sądząc z czynów – wielkim grzesznikiem, z powołania – pielgrzymem bez dachu nad głową, najniższego stanu, tułającym się z miejsca na miejsce. Cała moja majętność to na ramieniu torba z suchym chlebem, a na piersiach święta Biblia. Tylko tyle. W dwudziestą czwartą niedzielę po Świętej Trójcy zaszedłem do cerkwi pomodlić siei; była akurat liturgia, z księgi Dziejów i Listów Apostolskich (W oryginale i w Kościele prawosławnym księga ta nazywana jest Apostoł i zawiera czasem także teksty z Apokalipsy. Liturgia: przyjęta w Kościele wschodnim nazwa Eucharystii (mszy św.) czytany był List do Tesaloniczan, perykopa 273, gdzie jest powiedziane: módlcie się nieustannie. Słowa te przeniknęły mnie do głębi. Zacząłem się zastanawiać, jak
można modlić się nieustannie, gdy każdy, by utrzymać się przy życiu, musi zajmować się także innymi sprawami. Poszukałem w Biblii i tam zobaczyłem na własne oczy to, co słyszałem, a mianowicie: że należy modlić się nieustannie (1 Tes 5,17), modlić się zawsze w duchu (Ef 6,18), wznosząc na każdym miejscu ręce do modlitwy (1 Tm 2,8). Myślałem długo, ale nie wiedziałem, co robić.
Co mam czynić – zastanawiałem się – gdzie szukać kogoś, kto by mi to wyjaśnił? Zacznę chodzić po cerkwiach, gdzie są sławni kaznodzieje, kto wie, może znajdę odpowiedź? I ruszyłem w drogę. Usłyszałem wiele bardzo dobrych kazań o modlitwie. Były to jednak tylko pouczenia ogólne: czym jest modlitwa, jak jest potrzebna, jakie są jej owoce, ale o tym, jak dojść do tego, by modlić się naprawdę, nie mówił nikt. Jedno z kazań traktowało nawet o modlitwie w duchu i o modlitwie nieustannej, ale nie powiedziano o tym, jak do takiej modlitwy dojść. Słuchanie kazań nie doprowadziło mnie do tego, czego szukałem. Oto dlaczego nasłuchawszy się ich i wciąż nie mając pojęcia o tym, jak modlić się nieustannie, przestałem słuchać kazań publicznych, a postanowiłem z Bożą pomocą szukać doświadczonego i znającego się na rzeczy rozmówcy, który wyjaśniłby mi sprawy związane z nieustanną modlitwą, stosownie do natarczywego dążenia mego serca do tej właśnie wiedzy.
Długo wędrowałem po różnych miejscach: wciąż czytałem Biblię, ale rozpytywałem się, czy nie ma gdzieś jakiegoś nauczyciela spraw duchowych albo doświadczonego pobożnego przewodnika. Po jakimś czasie powiedziano mi, że w pewnej wiosce dawno już mieszka właściciel ziemski zajmujący się zbawianiem swej duszy: ma w swym domu cerkiew, nigdzie nie wyjeżdża, wciąż modli się do Boga i czyta bez przerwy książki służące ratowaniu duszy.
Usłyszawszy to, już nie szedłem, a biegłem do wskazanej mi wioski. Dotarłem do niej i wszedłem do domu owego ziemianina.
- Co cię do mnie sprowadza? – zapytał.
- Słyszałem, że jest pan człowiekiem pobożnym i mądrym, dlatego proszę, w imię Boga, objaśnić mi to, co powiedziane jest w księdze Dziejów i Listów Apostolskich: módlcie się nieustannie, oraz w jaki sposób wciąż można się modlić! Chciałbym to wiedzieć tak bardzo, a w żaden sposób dowiedzieć się nie mogę.
Ów pan milczał przez chwilę, uważnie na mnie popatrzył i mówi – Nieustająca modlitwa wewnętrzna to ciągłe dążenie ducha człowieka ku Bogu. Aby czynić postępy w tym błogim ćwiczeniu, trzeba częściej prosić Pana, by nauczył On modlić się bez przerwy. Módl się więcej i gorliwiej, a modlitwa sama wyjawi ci, w jaki sposób może być nieustanną; to przyjdzie w swoim czasie.
Powiedziawszy to, kazał mnie nakarmić, dał coś na drogę i pożegnał. Ale nie wyjaśnił mi nic.
Znowu ruszyłem w drogę. Myślałem, czytałem, zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział dziedzic, ale i tak nie mogłem nic zrozumieć; a pragnąłem tego tak bardzo, że aż spać nie mogłem po nocach. Przeszedłem ze dwieście wiorst (wiorsta to 1,067 km) i oto wchodzę do dużego miasta gubernialnego. Zobaczyłem tam monaster. Zatrzymawszy się w zajeździe usłyszałem, że w monasterze żyje dobry przeor, pobożny i gościnny. Poszedłem do niego. Przyjął mnie serdecznie, prosił bym usiadł, podał coś do jedzenia.
- Święty ojcze – powiedziałem – gościny mi nie trzeba, pragnę, byś dał mi duchowe pouczenie, jak się zbawić! -Jak się zbawić? Żyj według przykazań, módl się do Boga, a będziesz zbawiony!
- Słyszałem, że trzeba modlić się nieustannie, ale nie wiem jak to osiągnąć, a nawet nie mogę zrozumieć, co oznacza modlitwa nieustanna. Proszę cię więc, mój ojcze, byś mi to wyjaśnił.
- Nie wiem, drogi bracie, jak ci to lepiej wyjaśnić. Ale zaraz, poczekaj! Mam książeczkę, tam jest to wyjaśnione. I przyniósł mi Pouczenie duchowe człowieka wewnętrznego świętego Dymitra (Dymitr z Rostowa, święty Kościoła prawosławnego, żył w latach 1651-1709).
- Masz, czytaj na tej stronie.
Zacząłem czytać: „Słowa Apostoła: «módlcie się nieustannie» dotyczą modlitwy umysłu, bowiem może on być nieustannie zanurzony w Bogu i wciąż się do Niego modlić”.
- Wyjaśnij mi, proszę, w jaki sposób umysł stale może zanurzać się w Bogu, nie rozpraszać się i wciąż się modlić.
- Jest to bardzo trudne – powiedział przeor – chyba że sam Bóg da to zrozumieć. – I nie wyjaśnił.
Przenocowałem u niego, rankiem podziękowałem za życzliwe przyjęcie i ruszyłem dalej w drogę, sam nie wiedząc dokąd. Smuciłem się swoją niepojętnością i dla pociechy czytałem świętą Biblię. Szedłem tak z pięć dni szeroką drogą, a wieczorem dogonił mnie jakiś staruszek, z wyglądu jakby duchowny.
Na moje pytanie odpowiedział, że jest mnichem-pokutnikiem (W oryginale schimonachem, czyli mnichem składającym specjalne śluby zwane wielką schimą, zobowiązujące go do szczególnie ostrych form życia monastycznego) z pustelni, która leży jakieś dziesięć wiorst w bok od tej szerokiej drogi, i zaprosił, bym tam z nim zaszedł.
- Przyjmujemy – mówił – pielgrzymów, znajdują u nas spokój, a karmimy ich razem z innymi pobożnymi wędrowcami w zajeździe. Jakoś nie miałem ochoty tam zachodzić i na jego zaproszenie odpowiedziałem:
- Mój spokój nie zależy od tego, czy mam dach nad głową, a od duchowego pouczenia; jedzenia nie szukam, mam dość sucharów w torbie.
- A jakiegoż to szukasz pouczenia, czym się kłopoczesz? Chodź, zajdź do nas, drogi bracie; znajdziesz starców doświadczonych, którzy mogą ci dać duchową strawę i skierować na właściwą drogę, w świetle Bożego słowa i rozważań świętych ojców.
- Posłuchaj, ojczulku. Jakiś rok temu, będąc na liturgii usłyszałem w czytaniu z księgi Dziejów i Listów Apostolskich taki nakaz: módlcie się nieustannie. Nie mogąc go zrozumieć, zacząłem czytać Biblię. W niej także, w wielu miejscach, znalazłem Boży nakaz nieustannej modlitwy, modlenia się zawsze, w każdym czasie, na każdym miejscu, nie tylko przy wszelkich zajęciach, czuwaniu, ale nawet we śnie: „Ja śpię, lecz serce me czuwa” (Pnp 5,2).
Bardzo mnie to zdziwiło, ale nie mogłem zrozumieć, jak to osiągnąć, jakie wiodą do tego drogi. Obudziła się we mnie silna chęć ich poznania i ciekawość, dzień i noc nie wychodziło mi to z głowy. Oto dlaczego zacząłem chodzić po cerkwiach, słuchać kazań o modlitwie. Ileż ich się nasłuchałem, ale w żadnym nie znalazłem pouczenia o tym, jak się nieustannie modlić.
Wciąż słyszałem tylko o przygotowaniu do modlitwy, o jej owocach i temu podobnych sprawach, a nigdy o tym, jak modlić się nieustannie, o tym, czym jest taka modlitwa. Często czytałem Biblię i z jej pomocą sprawdzałem to, co usłyszałem, ale wciąż nie mogłem znaleźć tego, czego pragnąłem. Do dziś tak chodzę, pełen niewiedzy i niepokoju.
Starzec uczynił znak krzyża i powiedział:
- Dziękuj Bogu, drogi bracie, za to wzbudzenie w tobie tej niegasnącej tęsknoty za poznaniem ciągłej modlitwy wewnętrznej. Zobacz, że jest w tym wezwanie Boże i uspokój swe serce. Uwierz, że do tej pory przechodziłeś próbę zgody twej woli na głos Boga: miałeś zrozumieć, że nie mądrość tego świata, nie zewnętrzna ciekawość prowadzi ku niebiańskiemu światłu nieustannej modlitwy wewnętrznej, ale przeciwnie – ubóstwo ducha i ciągłe doświadczanie pozwalają posiąść je w prostocie serca. Oto dlaczego wcale się nie dziwię, że nie mogłeś słyszeć nic o istotnych sprawach modlitwy i nauczyć się ciągłego nią zajmowania.
Tak, to prawda, że niemało jest kazań o modlitwie, sporo jest też o niej pouczeń różnych pisarzy, ale ponieważ wszystkie ich rozważania opierają się najczęściej na rozmyślaniach, na wyobrażeniach własnego umysłu, a nie na prawdziwym doświadczeniu, to więcej mówią one o właściwościach modlitwy, niż o istocie jej samej. Jeden snuje przepiękne rozważania o konieczności modlitwy, inny o jej sile i dobroczynnym wpływie, jeszcze inny o środkach prowadzących do jej pełni, to znaczy o tym, że przy modlitwie potrzebne są: gorliwość, skupienie uwagi, gorącość serca, czystość myśli, pojednanie z nieprzyjaciółmi, pokora, skrucha i tak dalej. Ale czym jest modlitwa i jak się jej nauczyć? – Na takie, chociaż przecież podstawowe, najważniejsze pytania, bardzo rzadko można znaleźć wyczerpujące wyjaśnienia u kaznodziejów żyjących w naszych czasach, ponieważ są one trudniejsze do zrozumienia od wszystkich spraw wymienionych
wyżej, i wymagają wprowadzenia mistycznego, a nie tylko szkolnej uczoności.
Ale już najgorsze jest to, że ta marna, żywiołowa mądrość zmusza do mierzenia tego, co Boże, miarą ludzką. Wielu jest takich, którzy o sprawach modlitwy snują rozważania całkiem opaczne, sądząc, że to środki przygotowawcze i wielkie czyny są źródłami modlitwy, a nie odwrotnie – że to modlitwa rodzi takie czyny i wszelkie cnoty. W tym przypadku owoce czy skutki modlitwy uważają oni błędnie za sposoby i środki prowadzące ku niej i przez to odzierają modlitwę z siły. A to dokładnie przeczy temu, co mówi Pismo Święte, ponieważ Apostoł Paweł daje pouczenie o modlitwie w takich słowach: polecam więc przede wszystkim modlić się (1 Tm 2,1). Tu mamy, według powiedzenia Apostoła, pierwszą wskazówkę dotyczącą modlitwy – sprawę modlitwy stawia on przed wszystkimi innymi: polecam przede wszystkim modlić się. Wiele jest dobrych spraw, które należą do chrześcijanina, ale sprawa modlitwy powinna być pierwsza, bo bez niej nie można dokonać żadnego dobrego czynu. Bez modlitwy nie można znaleźć drogi do Pana, zrozumieć istoty spraw, ukrzyżować ciała z jego namiętnościami i pożądaniami, rozjaśnić serca światłem Chrystusa i połączyć się z Nim dla zbawienia – bez uprzedniej częstej modlitwy. Mówię „częstej”, bo doskonałość i prawidłowość modlitwy nie zależą od naszych możliwości, jak o
tym mówi święty Paweł Apostoł: nie wiemy, o co byśmy prosić mieli, jak potrzeba (Rz 8,26).
Zatem tylko częstość i stałość są pozostawione naszym możliwościom jako środek do osiągnięcia czystości modlitwy, która jest matką wszelkich dóbr duchowych. Zdobądź matkę, a wywiedzie ci potomstwo – mówi święty Izaak Syryjczyk (zwany także św. Izaakiem z Niniwy) posiądź modlitwę, a zdobędziesz wszelkie cnoty. O tym właśnie mają tylko mętne pojęcie i mało mówią ci, którzy ledwie obeznani są z praktyką i mistyczną nauką świętych ojców.
Tak rozmawiając, nie wiadomo kiedy doszliśmy prawie do samej pustelni. Aby nie utracić towarzystwa tego mądrego starca i szybciej nasycić moje pragnienia, pospieszyłem, by powiedzieć:
- Okaż mi miłosierdzie, najszlachetniejszy ojcze, i wyjaśnij, co oznacza nieustanna modlitwa wewnętrzna i jak się jej nauczyć: widzę bowiem, że wiesz to wybornie i jesteś w tym doświadczony.
Starzec przyjął moją prośbę ze spojrzeniem pełnym miłości i zaprosił mnie:
- Zajdź teraz do mnie, a dam ci księgę świętych ojców, dzięki której, z Bożą pomocą, w sposób jasny i szczegółowy będziesz mógł zrozumieć modlitwę i nauczyć się jej.
Weszliśmy do celi i starzec zaczął:
- Nieustanna wewnętrzna modlitwa Jezusowa to nieprzerwane, nigdy nie ustające wzywanie Boskiego imienia Jezusa Chrystusa ustami, umysłem i sercem, ze świadomością stałej Jego obecności, z prośbą o zmiłowanie, podczas wszelkich zajęć, na każdym miejscu, w każdym czasie, nawet we śnie. Wezwanie to brzmi tak: Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną! Kto przywyknie do takiego wzywania, znajdzie wielką pociechę i doświadczy potrzeby, by zawsze tak się modlić, i to takiej, że już bez modlitwy nie będzie mógł żyć, a ona sama będzie się wylewać w jego wnętrzu. Czy teraz rozumiesz, czym jest modlitwa nieustanna?
- Wspaniale to zrozumiałem, ojcze mój! Na Boga, proszę, naucz mnie teraz, jak to osiągnąć! – krzyknąłem z radości.
Jak nauczyć się modlitwy, o tym przeczytamy tu, w tej księdze. Nazywa się ona
Dobrotolubije („Filokalia”) znajdziesz w niej pełną i szczegółową wiedzę o nieustannej modlitwie wewnętrznej, przedstawioną przez dwudziestu pięciu świętych ojców, a jest ona tak doskonała i pożyteczna, że uważana jest za głównego i pierwszego nauczyciela kontemplacyjnego życia wewnętrznego i jak mówi wielebny Nikifor (Mnich z góry Atos  zwany też Niceforem Samotnikiem, żył w XIV w.), „bez trudu i potu prowadzi do zbawienia”.
- Byłaby zatem bardziej wzniosła i święta niż sama Biblia? – zapytałem.
- Nie, nie jest bardziej wzniosła i święta niż Biblia, lecz zawiera przystępne objaśnienia tego, co w Biblii zawarte jest w sposób tajemny i niełatwe jest do zrozumienia, bo zbyt wzniosłe dla naszego krótkowzrocznego umysłu. Dam ci tego przykład: słońce jest największym, najjaśniejszym i najwspanialszym ciałem niebieskim, ale nie możesz przecież oglądać go i kontemplować jego wspaniałości bezpośrednio, nie uzbrojonym okiem. Musisz mieć, jak wiadomo, szkło, coś sztucznego, co choć jest miliony razy mniejsze i bledsze od słońca, daje ci możliwość oglądania tego wspaniałego króla świateł, zachwycania się nim i przyjmowania jego ognistych promieni. Tak Pismo Święte jest jaśniejącym słońcem, a Dobrotolubije – tym niezbędnym szkłem. Teraz słuchaj, będę czytał, jak nauczyć się nieustannej modlitwy wewnętrznej.
Starzec otworzył Dobrotolubije, znalazł pouczenie św. Symeona Nowego Teologa (jeden z największych mistyków Kościoła greckiego żyjący na przełomie IX i X w.) i rozpoczął: „Siądź samotnie i w milczeniu, pochyl głowę, zamknij oczy, oddychaj spokojnie, zaglądaj jakby do serca, sprowadzaj twój umysł, tj. myśl, do jego wnętrza. Wraz z oddechem wypowiadaj słowa: «Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną»; ustami, cicho albo tylko w umyśle. Wszelkie inne myśli staraj się odpędzać, trwaj w spokoju i cierpliwości, zajmuj się tym jak najczęściej”.
Starzec wszystko to mi wyjaśnił, dając przykłady, a potem czytaliśmy jeszcze z Dobrotolubija św. Grzegorza Synaitę (Mnich z Góry Atos; XIV wiek; pochodzący z Azji Mniejszej, odrodził tradycję hezychazmu na Atosie) i wielebnych Kaliksta i Ignacego (Kalikst Ksantopulos, przez krótki czas patriarcha Konstantynopola, wraz z swym przyjacielem Ignacym Ksantopulosem napisał traktat o życiu ascetycznym; XIV wiek). Wszystko, co czytaliśmy, starzec wyjaśniał mi jeszcze swoimi słowami. Z uważnym zachwytem słuchałem tego wszystkiego, chłonąłem pamięcią i starałem się, jak tylko można, szczegółowo zapamiętać. Przesiedzieliśmy tak całą noc i nie kładąc się spać poszliśmy na jutrznię.
Starzec przy pożegnaniu pobłogosławił mnie i powiedział, bym ucząc się modlitwy zachodził do niego ze szczerymi wyznaniami i wynurzeniami, bowiem zajmowanie się sprawami wnętrza bez pomocy nauczyciela jest niewygodne i małe przynosi owoce.
Stojąc potem w cerkwi czułem w sobie gorące pragnienie jak najlepszego nauczenia się nieustannej modlitwy wewnętrznej i prosiłem Boga, by mi w tym dopomógł. Potem zacząłem myśleć o tym, jak będzie możliwe zachodzić do starca po radę czy też by wyznać mu swe grzechy. Przecież w zajeździe dłużej niż trzy dni nie pozwolą mi mieszkać, a w pobliżu pustelni kwatery nie znajdę… W końcu dowiedziałem się, że jakieś cztery wiorsty dalej jest wieś. Poszedłem tam szukać sobie jakiegoś miejsca. Na moje szczęście Bóg wskazał mi coś odpowiedniego. Nająłem się tam na całe lato u chłopa, by pilnować mu ogrodu, ale pod warunkiem, że będę w tym ogrodzie mieszkał sam, w szałasie. Bogu niech będą dzięki! – znalazłem spokojne miejsce. Tak zacząłem żyć i uczyć się, według pokazanego mi sposobu, modlitwy wewnętrznej, i zachodzić do starca.
Przez jakiś tydzień pilnie zajmowałem się w moim ogrodowym odludziu nauczaniem nieustannej modlitwy, dokładnie tak, jak mi to wyjaśnił starzec. Na początku wydawało się, że ruszyłem z miejsca. Potem poczułem dużą ociężałość, lenistwo, nudę, ogarniała mnie senność, a najróżniejsze myśli runęły na mnie całą chmurą. Smutny poszedłem do starca i opowiedziałem mu o tym wszystkim. Powitał mnie mile i zaczął:
- Jest to, mój drogi bracie, wojna świata ciemności przeciwko tobie. Nic w nas nie jest dla tego świata straszniejsze niż modlitwa serca i dlatego wszelkimi sposobami stara się on tobie przeszkodzić i odciągnąć cię od nauki modlitwy. Zresztą, nawet taki wróg nie działa inaczej, niż z Bożej woli i dopustu, tyle, ile jest dla nas pożyteczne. Widać, potrzebna ci próba pokory; dlatego za wcześnie jeszcze na to, by z nieumiarkowanym zapałem wspinać się do najwyższego progu twojego serca, mógłbyś bowiem popaść w duchowe łakomstwo.
Przeczytam ci teraz, czego o takim przypadku uczy Dobrotolubije.
Starzec odnalazł nauki wielebnego mnicha Nikifora i zaczął czytać: „Jeśli potrudziwszy się nieco nie zdołasz wejść do krainy serca, tak jak to miałeś wyjaśnione, to uczyń, co ci powiem, a z pomocą Bożą znajdziesz to, czego szukasz. Wiesz, że zdolność do tworzenia słów tkwi w krtani człowieka. Niech ona zatem nieustannie mówi: «Panie, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną!» – ty zaś odpędzaj twoje myśli (możesz to uczynić, jeśli zechcesz) i przymuszając się,
zawsze wymawiaj te słowa. Jeśli przez pewien czas w tym wytrwasz, to niewątpliwie otworzy się wejście do twego serca. Jest to sprawdzone doświadczeniem”.
Oto słyszysz pouczenie świętych ojców odpowiednie do twego przypadku – powiedział starzec. – Dlatego teraz powinieneś przyjąć ten nakaz z ufnością i, ile tylko możesz, wymawiać ustami twymi modlitwę Jezusową. Masz tu różaniec, na nim odmów na początek choćby i trzy tysiące razy dziennie tę modlitwę. Stoisz czy siedzisz, chodzisz czy leżysz, mów ciągle: Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną! Ale nie rób tego głośno albo spiesząc się i koniecznie dokładnie czyń tak trzy tysiące razy dziennie, sam nic nie dodawaj i nie ujmuj. Bóg pomoże ci w ten sposób osiągnąć nieustanne działanie serca.
Z radością przyjąłem jego nakaz i wróciłem do swego ogrodu. Zacząłem posłusznie i dokładnie wykonywać to, czego nauczył mnie starzec. Przez dwa pierwsze dni szło mi to z trudem, ale potem stało się czymś łatwym i upragnionym, tak że gdy tej modlitwy nie mówiłem, pojawiała się we mnie chęć, by znów wzywać imienia Jezusa i modlitwa ta stała się dla mnie łatwa, jakby do mnie dopasowana, nie jak wcześniej – wymuszona. Wyznałem to starcowi, a on nakazał mi teraz modlić się tak już po sześć tysięcy razy dziennie i dodał:
- Nie niepokój się, a staraj się, jak tylko możesz najpilniej, modlić się tyle razy, ile ci nakazuję: Bóg ulituje się nad tobą. Przez cały następny tydzień w moim samotnym szałasie od mawiałem każdego dnia sześć tysięcy raz modlitwę Jezusową, nie troszcząc się o nic i nie zwracając uwagi na moje myśli, choćby nie wiem co wyprawiały w mej głowie; starałem się tylko o jedno – najdokładniej wypełniać nakaz starca. I co się stało? – tak przywykłem do tej modlitwy, że jeśli przez moment przestaję ją mówić, to czuję, jakby mi czegoś brakowało, jakbym coś utracił. Zaczynam modlitwę i zaraz robi mi się lekko i radośnie. A spotkam kogoś to i nawet rozmawiać się nie chce – wciąż tylko byś siedział w samotności i modlił się; tak nawykłem do modlitwy w ciągu jednego tylko tygodnia.
Starzec przez dziesięć dni mnie nie widział i sam przyszedł mnie odwiedzić. Opowiedziałem mu, co się ze mną dzieje. Wysłuchał mnie i powiedział:
- Teraz nawykłeś już do modlitwy, ale uważaj – podtrzymuj i pogłębiaj to przyzwyczajenie, nie trać czasu na próżno i postanów z Bożą pomocą modlić się wytrwale dwanaście tysięcy razy w ciągu dnia. Trzymaj się swego odludzia, wstawaj wcześniej, ale kładź się później, a co dwa tygodnie przychodź do mnie po radę.
Zacząłem czynić tak, jak mi polecił starzec i pierwszego dnia ledwie, późnym wieczorem, zdążyłem zakończyć moje dwunastotysięczne wezwanie. Na drugi dzień poszło już łatwo i z uczuciem zadowolenia. Najpierw podczas tego nieustannego wypowiadania modlitwy czułem zmęczenie, jakby język robił mi się drewniany, jakieś skrępowanie szczęk, zresztą przyjemne, potem lekki, delikatny ból podniebienia, poczułem też niewielki ból tego palca lewej ręki, którym przesuwałem paciorki różańca, i rozpalenie dłoni, które sięgało aż do łokcia, dając jakieś miłe uczucie. A wszystko to jakby jeszcze pobudzało i przymuszało do mocniejszego trwania na modlitwie. W ten oto sposób przez pięć dni modliłem się dokładnie po dwanaście tysięcy razy, a wraz z przyzwyczajeniem przyszła chęć i poczucie zadowolenia.
Kiedyś, wczesnym rankiem, wyglądało na to, że modlitwa mnie zbudziła. Zacząłem odmawiać modlitwy poranne, ale język wypowiadał je z trudem, a we mnie rosła chęć wejścia w modlitwę Jezusową. Jakże mi było lekko i radośnie, gdy ją zacząłem, język i usta wymawiały ją jakby same, bez mojego przymuszania! Cały dzień przeszedł mi pośród wielkiej radości, a czułem się tak, jakbym był wolny od wszystkiego, jakbym był na innej ziemi; z łatwością, wczesnym wieczorem, zakończyłem dwanaście tysięcy modlitw. Miałem wielką ochotę modlić się dalej, ale nie śmiałem czynić więcej niż nakazał mi starzec. W ciągu następnych dni w ten sam sposób wzywałem imienia Jezusa Chrystusa z łatwością i wielką na to ochotą.
Poszedłem potem do starca wyznać mu, opowiedzieć wszystko szczegółowo. Wysłuchał mnie i zaczął:
- Dzięki Bogu za to, że pojawiła się w tobie chęć i łatwość modlitwy. To rzecz normalna, wynikająca z częstego ćwiczenia, z gorliwości. Podobnie i maszyna, której koło zamachowe rozpędzisz, działa potem długo sama, ale dla podtrzymania jej ruchu potrzeba smarowania i popędzania. Czy widzisz, jakimi wspaniałymi zdolnościami obsypał czułą naturę człowieka miłujący go Bóg, jakież mogą pojawiać się uczucia nawet poza rajem, nie pośród oczyszczonej zmysłowości, a w grzesznej duszy, jak już tego sam doświadczyłeś? A jakże to wspaniałe, zachwycające i jak wiele niesie słodyczy, gdy Bóg pozwoli komuś ze swej łaskawości odkryć dar samorzutnej modlitwy w duchu i oczyścić duszę od namiętności? Stan taki jest niewyobrażalny, a odkrycie tej tajemnicy modlitwy daje przedsmak niebiańskich słodyczy już tu, na ziemi. Dostąpią tego ci, którzy szukają Pana w prostocie serca przepełnionego miłością! Teraz ci pozwalam: módl się, ile chcesz, jak najwięcej; gdy nie śpisz, cały czas staraj się poświęcić na modlitwę i już bez liczenia wzywaj imienia Jezusa Chrystusa, posłusznie oddając się woli Boga i od Niego oczekując pomocy: wierzę, że On cię nie pozostawi i pokieruje twoją drogą.
Wysłuchałem tego pouczenia i całe lato spędziłem na nieustannej ustnej modlitwie Jezusowej. Byłem bardzo spokojny. Często we śnie zdawało mi się, że się modlę. A w ciągu dnia, gdy zdarzyło mi się spotkać kogoś, to wszyscy bez wyjątku wydawali mi się tak mili jak moi najbliżsi, choć się nimi nie zajmowałem. Różne myśli, które kiedyś przychodziły mi do głowy, jakoś same całkiem przycichły i nie myślałem już o niczym oprócz modlitwy, do której zacząłem nakłaniać mój umysł, a serce z czasem już samo zaczęło napełniać się ciepłem i jakimś miłym uczuciem. Gdy zdarzyło mi się zajść do cerkwi, to długie nabożeństwo w samotni wydawało mi się krótkie i już nie męczyło mnie, jak bywało dawniej.
Mój samotny szałas wydawał mi się wspaniałym pałacem i nie wiedziałem, jak mam dziękować Bogu za to, że mnie, grzesznikowi zasługującemu tylko na przekleństwo, przysłał takiego starca – wybawiciela i nauczyciela.
Ale niedługo mogłem korzystać z pouczeń mojego starca, tak miłego i mądrego w sprawach Bożych – umarł on w końcu lata. Pożegnałem go ze łzami, podziękowawszy za ojcowskie nauki, które dał mnie, zasługującemu przecież na potępienie, i wyprosiłem dla siebie jako znak błogosławieństwa różaniec, którego zawsze używał przy modlitwie.
Zostałem zatem sam. Wreszcie minęło i lato, z sadu zebrano owoce i nie miałem już gdzie się zatrzymać. Wieśniak rozliczył się ze mną, dał mi za pilnowanie dwa ruble, a jeszcze nasypał na drogę sucharów do torby i znów zacząłem wędrować po różnych miejscach. Ale już nie chodziłem tak, jak kiedyś – szukając: nie, wzywanie imienia Jezusa Chrystusa przynosiło mi podczas drogi radość, a wszyscy ludzie byli dla mnie tak dobrzy, jakby naraz zaczęli mnie
kochać.
Kiedyś zacząłem myśleć, co robić z pieniędzmi, które dostałem za pilnowanie ogrodu, do czego mają mi służyć? Ej! zaczekaj! Starzec umarł, nie ma mnie kto uczyć. Kupię sobie Dobrotolubije i z niego zacznę się uczyć modlitwy wewnętrznej. Przeżegnałem się, no i idę sobie z moją modlitwą. Doszedłem do jakiegoś gubernialnego miasta i zacząłem w sklepikach wypytywać o Dobrotolubije. Znalazłem w jednym, ale chcą trzy ruble, a ja mam tylko dwa.
Targowałem się długo, ale kupiec nie ustąpił ni na kopiejkę. Wreszcie powiedział:
- Idź do tej, tam, cerkwi i zapytaj starosty cerkiewnego ma on jeden stary egzemplarz tej książki. Może ci odstąpi za dwa ruble.
Poszedłem i rzeczywiście kupiłem Dobrotolubije za dwa ruble. Książka była stara i wyświechtana, ale ucieszyłem się. Jakoś ją podreperowałem, obszyłem w kawałek materiału i włożyłem do torby, w której nosiłem Biblię.
Teraz tak już chodzę i nieustannie odmawiam Jezusową modlitwę, która stała się dla mnie czymś najdroższym i najsłodszym na świecie. Przejdę nieraz i z siedemdziesiąt, albo i więcej, wiorst przez dzień, ale nie czuję, że idę – czuję tylko, że mówię tę modlitwę. Kiedy złapie mnie silne zimno, zaczynam modlić się z większym skupieniem i zaraz robi mi się gorąco. Gdy zaczyna mi dokuczać głód, częściej wzywam imienia Jezusa Chrystusa i zapominam, że chciało mi się jeść. Kiedy czuję się chory, łamie mnie w plecach i w nogach, skupiam się na modlitwie i bólu nie czuję. A znieważy mnie ktoś, to tylko wspomnę, jakie pocieszenie niesie Jezusowa modlitwa i zaraz uczucie znieważenia i złości mija i wszystko zapominam.
Stałem się jak człowiek niespełna rozumu: ani nie troszczę się o nic, ani nic mnie nie zajmuje, na to, co mogłoby mnie rozpraszać, nie patrzę, chciałbym tylko trwać w moim osamotnieniu. Przyzwyczaiłem się tylko do jednego i tego właśnie pragnę: by nieustannie wzywać imienia Jezusa; kiedy tym się zajmuję, czuję się radosny. Jeden tylko Bóg może wiedzieć, co się ze mną dzieje. Jasne, że wszystko to jest tylko zmysłowe albo jak mówił zmarły starzec – naturalne i zarazem sztuczne, dzięki przyzwyczajeniu, ale nie mam śmiałości, by zaraz przystąpić do uczenia się i przyswojenia głębinom mojego serca modlitwy ducha, a to z powodu moich wad i głupoty. Mając nadzieję, że modli się za mnie zmarły starzec, czekam godziny, kiedy będzie to wolą Bożą. Zatem, choć nie sięgnąłem jeszcze progów nieustannej, spontanicznej modlitwy duchowej mego serca, to niech i tak będą dzięki Bogu!
Dobrze przecież teraz wiem, co znaczą usłyszane przeze mnie słowa z księgi Dziejów i Listów Apostolskich: módlcie się nieustannie.
Opowieść druga
Długo wędrowałem po różnych miejscach, a towarzyszyła mi Jezusowa modlitwa, krzepiąc mnie i przynosząc mi pociechę na wszystkich tych drogach, przy wszystkich spotkaniach i zdarzeniach. Wreszcie poczułem, że lepiej byłoby zatrzymać się gdzieś na jednym miejscu, by zakosztować samotności, ale i postudiować Dobrotolubije, które wprawdzie po trochu czytałem znalazłszy schronienie na nocleg albo gdy odpoczywałem w ciągu dnia, ale silne było we mnie pragnienie stałego zagłębiania się w nie i czerpania z wiarą prawdziwego pouczenia służącego zbawieniu duszy, przez modlitwę serca. Jednak pomimo moich chęci, nigdzie, do żadnej pracy stosownej do moich sił nająć się nie mogłem z powodu całkowitego niedowładu mej lewej ręki już od dzieciństwa i dlatego nie mogąc znaleźć stałego schronienia, powędrowałem w kraje syberyjskie, do arcypasterza Innocentego z Irkucka (Misjonarz, pierwszy biskup lrkucka, żyt w latach 1682-1731, umarł w opinii świętości).
Myślałem, że po syberyjskich lasach i stepach będę mógł iść w ciszy i wygodniej mi zatem będzie zajmować się modlitwą i czytaniem. Tak więc szedłem, ale wciąż z modlitwą. Wreszcie, po krótkim czasie, poczułem, że modlitwa sama zaczęła przenikać do mojego serca, to znaczy serce, bijąc zwyczajnie, zaczęło jakby wymawiać wewnątrz siebie słowa modlitwy przy każdym uderzeniu: raz – Zbawco! dwa – Jezu! trzy – Chryste! i tak dalej.
Przestałem modlitwę wymawiać ustami i zacząłem przysłuchiwać się temu, co mówi serce; pamiętałem, co objaśniał mi zmarły starzec, że było to przyjemne. Potem zacząłem odczuwać w sercu delikatny ból, a w myślach taką miłość do Jezusa Chrystusa, że wydawało mi się, iż gdybym Go zobaczył, to rzuciłbym się Mu do nóg i nie wypuścił, całowałbym słodko, do łez, dziękując za to, że poprzez swoje imię daje tak wielką pociechę ze swojej łaskawości i miłości, niegodnemu i grzesznemu stworzeniu.
Potem zaczęło się pojawiać w sercu jakieś kojące ciepło, które rozchodziło się na całe piersi. Nakłoniło mnie to w sposób szczególny do uważnego czytania Dobrotolubija, żeby sprawdzić moje doznania i głębiej opanować wewnętrzną modlitwę serca; obawiałem się bowiem, że bez tego sprawdzenia mogę popaść w złudzenia albo przyjąć to, co naturalne, za przychodzące z łaski, i zacząć szczycić się tak szybkim zdobyciem umiejętności modlitwy, o czym słyszałem od zmarłego starca.
Dlatego też szedłem teraz częściej nocami, a dnie spędzałem przeważnie na czytaniu Dobrotolubija, siedząc w lesie pod drzewami. Ach, ileż nowych, jak mądrych i dotąd nie znanych mi rzeczy ukazała mi ta lektura! Zajmując się nią, zakosztowałem takiej słodyczy, jakiej dotąd nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Wprawdzie w niektórych miejscach książka była niezrozumiała dla mego ograniczonego umysłu, ale skutki modlitwy serca były objaśnieniem tego, czego nie mogłem pojąć. W dodatku widywałem czasem we śnie mojego zmarłego starca; wiele mi wyjaśniał i wciąż nakłaniał przede wszystkim do pokory moją nierozumną duszę. Rozkoszowałem się tak ponad dwa miesiące tego lata. Podróżowałem najczęściej lasami i polnymi drogami: przychodzę do wsi, proszę o torbę sucharów i garść soli, naleję sobie wody do kubełeczka z brzozowej kory i znowu idę jakieś sto wiorst.
Czy to za grzechy mojej godnej potępienia duszy, czy wymagało tego moje życie duchowe, może dla lepszego pouczenia mnie i doświadczenia, ale pod koniec lata zaczęły pojawiać się próby. Było to tak. Wyszedłem na jakąś szeroką drogę i o zmierzchu dopędziło mnie dwu ludzi, sądząc z wyglądu ich głów byli to żołnierze, i zażądali ode mnie pieniędzy.
Powiedziałem, że nie mam nawet kopiejki, ale nie uwierzyli i bezczelnie krzyknęli – Łżesz!
Tacy jak ty wędrowcy zawsze mają pieniądze ze sobą! – Jeden z nich powiedziawszy – Co będziemy z nim gadać – rąbnął mnie pałką w głowę tak, że upadłem bez przytomności. Nie wiem, czy długo tak leżałem, ale ocknąwszy się zobaczyłem, że leżę na skraju lasu, przy drodze, poszarpany, a mojej torby nie ma. Zostały tylko odcięte sznurki, na których ją niosłem. Dzięki Bogu nie zabrali moich papierów, które nosiłem w mojej starej czapce, by w razie potrzeby móc je szybko pokazać. Wstałem i zapłakałem gorzko, nie tyle z bólu głowy, ile z żalu, że straciłem obie moje książki, Biblię i Dobrotolubije, które były w skradzionej torbie. Ani w dzień, ani w nocy nie przestawałem się tym smucić i płakać. Gdzież teraz jest moja Biblia, którą czytałem i zawsze miałem przy sobie już od najmłodszych lat? Gdzie moje Dobrotolubije, z którego tyle zaczerpnąłem nauk i pociechy? Utraciłem, nieszczęsny, ten pierwszy i ostatni skarb mego życia, i to jeszcze zanim zdążyłem się nim nasycić. Lepiej by mi było, gdyby mnie zabili, niż teraz, gdy mam żyć bez tego duchowego pokarmu! Nie będę mógł już go zdobyć!
Przez dwa dni ledwie powłóczyłem nogami, będąc u kresu sił ze smutku, a na trzeci, całkiem utraciwszy siły, ległem pod krzakiem i z
a siła natury, ale zapiszę je ku pamięci. Wyjął ołówek i zrobił notatkę w notesie.
Po tych wydarzeniach szybko rozeszły się po okolicy słuchy, że jestem jasnowidzem i lekarzem, i znachorem. Ze wszystkich stron bez przerwy zaczęli do mnie przychodzić ludzie z różnymi sprawami i przypadkami, przynosili mi podarki, zaczęli mnie poważać i dogadzać mi. Patrzyłem na to przez tydzień, przestraszyłem się, że wpadnę w pychę i wskutek rozproszenia jeszcze poniosę szkodę, i potajemnie, nocą, uciekłem stamtąd.
Znowu ruszyłem w swą samotną drogę i poczułem taką lekkość, jakby mi górę z pleców zdjęli. Modlitwa coraz większą dawała mi pociechę, tak że czasem moje serce aż wrzało ku Jezusowi Chrystusowi miłością bez miary i od tego słodkiego wrzenia po całym moim ciele rozchodziły się jakieś strumienie słodyczy. W mym umyśle tak wryła się pamięć o Jezusie Chrystusie, że rozmyślając o wydarzeniach Ewangelii, miałem je jakby przed oczami, wzruszałem się i płakałem z radości, czasem znów czułem w sercu taką radość, ze nie potrafię tego opowiedzieć. Zdarzało się, że czasem i po trzy dni nie zachodziłem do żadnej ludzkiej osady, w uniesieniu wydawało mi się, że jestem sam tylko na świecie – jeden przeklęty grzesznik przed obliczem miłosiernego i miłującego Boga. Cieszyła mnie ta samotność, bo w niej słodycz modlitwy odczuwałem silniej niż będąc pośród ludzi.
W końcu doszedłem do Irkucka. Pokłoniłem się świętym relikwiom arcypasterza
Innocentego i zacząłem rozmyślać, dokąd iść dalej, bo nie miałem chęci przebywać tu długo – miasto było bardzo ludne. W zadumie szedłem ulicą i oto spotkał mnie jakiś tutejszy kupiec, zatrzymał mnie i pyta – Jesteś pielgrzymem? Może byś do mnie zaszedł? Przyszliśmy do jego bogatego domu. Zapytał mnie, kim jestem, i opowiedziałem mu swoje losy. Wysłuchał tego i powiada – Powędrowałbyś do starej Jerozolimy. Tam jest świątynia, co nie ma sobie równej! – Poszedłbym z radością – odpowiedziałem – ale lądem nie ma jak – dojdę tylko do morza, a morze przepłynąć? Czym zapłacę, dużo trzeba na to pieniędzy. – Masz chęć – powiedział kupiec – to dam ci na to sposób. Oto w zeszłym roku wyprawiłem już tam pewnego staruszka, tutejszego mieszczanina. Upałem mu do nóg, a on powiedział – Posłuchaj, dam ci list do Odessy, do mego rodzonego syna. Mieszka tam i prowadzi handel z Konstantynopolem. Ma statki i chętnie dowiezie cię do Konstantynopola, a tam poleci swym pracownikom, by znaleźli ci miejsce na statku płynącym do Jerozolimy, i podróż opłaci. Przecież to nie kosztuje tak drogo. Posłyszawszy to ucieszyłem się, gorąco podziękowałem memu dobroczyńcy za jego łaskę, a przede wszystkim błogosławiłem Boga za to, że okazuje ~ swoją ojcowską miłość i troszczy się o mnie, przeklętego grzesznika, co żadnego dobra nie czyni ani sobie, ani innym, a darmo, nic nie robiąc, zjada cudzy chleb. Trzy dni gościłem u mego dobrodzieja kupca. Tak jak mi obiecał, napisał o mnie list do swego syna i oto teraz idę do Odessy z zamiarem dotarcia do świętego grodu Jerozolimy, ale nie wiem, czy Bóg pozwoli pokłonić się Jego życiodajnemu grobowi.
Opowieść trzecia
Tuż przed opuszczeniem Irkucka zaszedłem jeszcze do ojca duchownego, z którym tyle rozmawiałem. Powiedziałem – Na dobre ruszam w drogę do Jerozolimy. Przyszedłem się pożegnać i podziękować za tę chrześcijańską miłość do mnie, niegodnego pielgrzyma.
Odpowiedział – Niech Bóg błogosławi twą drogę, ale właściwie dlaczego nic mi nie opowiedziałeś o sobie, kim jesteś i skąd pochodzisz? Wiele nasłuchałem się o twoich wędrówkach, ale byłoby czymś ciekawym dowiedzieć się o twym pochodzeniu i życiu poprzedzającym twoje pielgrzymowanie. – Dobrze – powiedziałem – chętnie opowiem i o tym. Nie będzie to historia długa.
Urodziłem się na wsi, w guberni orłowskiej. Po śmierci ojca i matki zostało nas dwóch: ja i mój starszy brat. On miał lat dziesięć, a ja dwa, trzeci szedł. Wziął nas do siebie na utrzymanie dziadek, staruszek zamożny i szlachetny, miał zajazd przy wielkim szlaku i wielu przyjezdnych zatrzymywało się u niego z powodu jego dobroci. Zamieszkaliśmy więc u niego. Mój brat był usposobienia żywego i wciąż biegał po wsi, a ja więcej kręciłem się koło dziadka. W święta chodziliśmy z nim do cerkwi, a w domu często czytywał Biblię, tę samą, którą mam ze sobą. Brat mój wyrósł, ale zepsuł się – nauczył się pić. Miałem już siedem lat i kiedyś leżeliśmy z bratem na piecu. Zrzucił mnie wtedy i coś mi się zrobiło w lewą rękę. Nie władam nią od tamtego czasu do dziś – uschła cała.
Dziadek widząc, że nie będę się nadawał do wiejskiej pracy, zaczął uczyć mnie czytania i pisania, a że nie miał elementarza, to uczył mnie na tej Biblii, o tak: pokazywał litery, kazał składać je w słowa, ale i zapamiętywać. Tym sposobem, sam nie wiem kiedy, powtarzając za nim, z biegiem czasu nauczyłem się czytać. W końcu dziadek zaczął gorzej widzieć i często kazał mi czytać Biblię, a sam słuchał i poprawiał. Nierzadko bywał u nas pisarz ziemski, który pismo miał przepiękne. Przyglądałem się więc, gdy pisał, bo mi się to bardzo podobało, i sam, patrząc na mego, zacząłem kaligrafować słowa, on mi je pokazywał, dawał papier i atrament, przygotowywał pióra.
I tak nauczyłem się pisać. Dziadek cieszył się tym i tak mnie pouczał – Dzięki Bożej pomocy umiesz już czytać i pisać, i wyrośniesz na ludzi. Dlatego błogosław Pana za to i módl się często. Chodziliśmy więc do cerkwi na wszystkie nabożeństwa, a i w domu modliliśmy się często. Mnie kazali odmawiać „Zmiłuj się nade mną, Boże” (Ps 51), a dziadek z babcią bili pokłony albo klęczeli. Miałem już siedemnaście lat, gdy babcia umarła. Dziadek mówi do mnie – Gospodyni w domu nie ma, jakże tak bez kobiety? Twój starszy brat zmarnował sobie życie, ciebie chcę ożenić. Wymawiałem się swoim kalectwem, ale dziadek się upierał i ożenili mnie. Znaleźli mi dziewczynę poważniejszą, miała dwadzieścia lat, i dobrą. Po roku dziadek śmiertelnie zachorował. Przywołał mnie, zaczął się żegnać i mówi – Oto twoje są dom i cały spadek. Żyj w zgodzie z sumieniem, nikogo nie oszukuj, a najwięcej to módl się do Boga, bo od Niego wszystko mamy. W niczym nie pokładaj nadziei, tylko w Nim. Do cerkwi chodź, Biblię czytaj, za dusze nasze się módl. Masz tu tysiąc rubli, pilnuj ich, nie trać na darmo, ale też nie bądź skąpy – ubogim i cerkwiom Bożym dawaj jałmużnę.
Tak to umarł i pochowałem go. Brat zazdrościł, że zajazd i majątek dziadek zostawił tylko mnie, i zaczął się złościć, a wróg ludzi, diabeł, tak mu pomagał, że nawet chciał mnie zabić. W końcu, oto co uczynił nocą, gdy spaliśmy, a w zajeździe nikogo nie było: włamał się do spiżarni, gdzie schowałem pieniądze, wyciągnął je z kufra i wzniecił pożar. Posłyszeliśmy coś dopiero wtedy, gdy cały dom i zajazd stały w płomieniach, i ledwie wyskoczyliśmy przez okienko, w tym tylko, w czym spaliśmy. Biblię mieliśmy u wezgłowia i zdążyliśmy ją pochwycić. Patrzyliśmy na płonący dom i mówiliśmy do siebie – Dzięki niech będą Bogu!
Ocalała przynajmniej Biblia, będzie czym się w smutku pocieszyć. Całe nasze mienie spłonęło, a brat mój zniknął bez wieści. Dopiero później, gdy zaczął pić i przechwalać się, dowiedzieliśmy się, że to on zabrał pieniądze i podpalił zajazd.
Zostaliśmy nadzy i bosi, prawdziwie ubodzy. Jakoś zapożyczyliśmy się, zbudowaliśmy chałupkę i zaczęliśmy żyć jak biedacy. Moja żona była mistrzynią, gdy chodzi o rękodzieło: umiała tkać, prząść, szyć, brała od ludzi różne prace, trudziła się dzień i noc, utrzymywała nas oboje. Z powodu bezwładu ręki nie mogłem nawet wyplatać łapci. Bywało, że tka albo przędzie, ja siedzę przy niej, czytam Biblię, a ona słucha i popłakuje. Kiedy pytam ją – Czemuż to płaczesz? Przecież żyjemy, dziękować Bogu – to mi odpowiada – Wzrusza mnie, jak to w Biblii dobrze jest wszystko napisane. Pamiętaliśmy także o dziadkowym poleceniu – pościliśmy często, każdego ranka odmawialiśmy akatyst (Hymn ku czci Najświętszej Maryi Panny, VI w.) ku czci Bogarodzicy, a wieczorem, by nie ulec pokusie, oddawaliśmy po tysiąc pokłonów, i tak żyliśmy sobie spokojnie dwa lata. Było jednak coś dziwnego, bo choć o modlitwie wewnętrznej biegnącej w sercu nie mieliśmy pojęcia i nigdy o niej nie słyszeliśmy, a modliliśmy się zwyczajnie, językiem, bezmyślnie biliśmy te nasze pokłony, kiwaliśmy się jak bałwany, to jednak lubiliśmy się modlić i nawet długa, zewnętrzna, niezrozumiała modlitwa nie wydawała się trudna, ale odmawialiśmy ją zadowoleni. Widać prawdę powiedział mi pewien nauczyciel, że we wnętrzu człowieka bywa tajemna modlitwa, o której nawet on sam nie wie, jak to biegnie ona w duszy w sposób niepojęty i pobudza do modlitwy takiej, jaką kto zna i umie.
Po dwóch latach takiego życia żona moja dostała nagle silnej gorączki, przyjęła świętą Komunię i dziewiątego dnia zmarła. Zostałem sam jeden, pracować nie mogłem, przyszło mi chodzić po ludziach, a wstyd mi było prosić o jałmużnę. W dodatku taki mnie jeszcze naszedł smutek po śmierci żony, że nie wiedziałem już, gdzie się mam podziać. Zdarzało się, że wejdę do swej chatki, zobaczę jej ubranie, albo jakąś chustkę i jak nie zapłaczę, bywało, że padałem bez zmysłów. Nie mogłem dalej znosić mego smutku żyjąc tam nadal. Dlatego sprzedałem moją chatę za dwadzieścia rubli, a ubrania, moje i żony, rozdałem ubogim. Z powodu mego kalectwa dali mi papiery zwalniające mnie na zawsze, a ja natychmiast wziąłem swoją umiłowaną Biblię i poszedłem, gdzie oczy poniosą. Wyruszając pomyślałem: Dokądże teraz pójdę? Najpierw, już wiem, do Kijowa, pokłonić się świętym relikwiom i prosić o pomoc w mym smutku. Zaraz mi się lżej zrobiło, jak to postanowiłem, i doszedłem do Kijowa z radością. Od tamtej pory, już trzynaście lat, bezustannie pielgrzymuję po różnych miejscach, wiele obszedłem cerkwi i monasterów, a teraz to już więcej tułam się po stepie i polach. Nie wiem, czy pozwoli mi Pan dojść do świętej Jerozolimy. Czas już by, tam, jeśli taka będzie wola Boża, pochować moje grzeszne kości.
- A ile masz lat? – Trzydzieści trzy. – Toż to wiek Chrystusa!
Opowieść czwarta
Mnie zaś dobrze jest być blisko Boga, w Panu wybrałem sobie schronienie.
Ps 73[72],28
- Ma rację rosyjskie przysłowie: „Człowiek planuje, a Bóg dysponuje” – powiedziałem, wróciwszy do mojego ojca duchowego. – Pomyślałem sobie, że dziś będę już na dobre w drodze do świętego grobu Jeruzalem, a okazało się inaczej: zupełnie nieprzewidywany przypadek zmusił mnie do pozostania tu, i to jeszcze na trzy dni. Nie mogłem się powstrzymać, by nie przyjść do Ciebie, opowiedzieć o wszystkim i zasięgnąć rady co do mojej decyzji w przypadku, który tak nieoczekiwanie napotkałem. Pożegnawszy się ze wszystkimi ruszyłem z Bożą pomocą w swoją drogę i właśnie miałem już minąć rogatkę, gdy zobaczyłem, że u bramy ostatniego domu stoi znajomy mi człowiek, który kiedyś
pielgrzymował tak jak ja i którego nie widziałem jakieś trzy lata. Pozdrowiliśmy się i zapytał mnie, dokąd idę. Odpowiedziałem – Chciałbym, jeśli to spodoba się Bogu, iść do starej Jerozolimy. – Dzięki Bogu! – podchwycił – oto mam tu dla ciebie dobrego towarzysza podróży. – Bóg niech będzie z tobą i z nim – powiedziałem – czyż nie wiesz, że zgodnie ze swoim zwyczajem nigdy nie chodzę z innymi i przyzwyczaiłem się zawsze wędrować samotnie? – Ależ posłuchaj: Wiem, że ten towarzysz podróży spodoba ci się. I jemu z tobą, i tobie z nim będzie dobrze. Popatrz sam: ojciec właściciela domu, w którym wynająłem się do pracy, idzie, stosownie do uczynionego ślubu, także do starego Jeruzalem i będzie ci z nim miło. To tutejszy mieszczanin, staruszek dobry i w dodatku całkiem głuchy, tak że choćbyś nie wiem jak krzyczał, nic nie usłyszy. Chcesz go o coś zapytać – pisz na kartce, wtedy odpowie. Dlatego nie dokuczy ci w drodze, nie będzie z tobą o niczym rozmawiać, zresztą i w domu coraz więcej milczy. A ty dla niego będziesz w drodze kimś niezbędnym. Syn daje mu konia i wóz do Odessy, ma je tam sprzedać. Wprawdzie staruszek chciałby iść piechotą, ale z powodu jego bagażu i pewnych darów dla Grobu Pańskiego pójdzie z nim i koń, tak że i ty możesz swoją torbę wrzucić na wóz. Pomyśl teraz, jak można starego i głuchego człowieka puścić samego z koniem w taką daleką drogę? Szukali, a jakże, szukali przewodnika, ale wszyscy chcą bardzo drogo, a i tak niebezpiecznie puścić go z nieznanym człowiekiem, ma przecież ze sobą i pieniądze, i rzeczy. Zgódź się, bracie, doprawdy, będzie dobrze. Zgódź się ku chwale Boga i z miłości do bliźniego. A ja już polecę cię moim gospodarzom i oni niezmiernie będą temu radzi. To dobrzy ludzie i lubią mnie, pracuję już u nich dwa lata.
Porozmawialiśmy tak u bramy, on zaprowadził mnie do domu, do gospodarza, i ja, zobaczywszy, że to chyba rodzina szlachetna, zgodziłem się na ich propozycję. Postanowiliśmy zatem ruszyć w drogę w trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia, jeśli Bóg pobłogosławi, po wysłuchaniu Bożej liturgii.
Oto jakie nieoczekiwane przypadki trafiają się na drodze życia! I wciąż Bóg i Boża Opatrzność kierują naszymi czynami i zamierzeniami, jak to jest napisane: „to Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania” (Flp 2,13).
Wysłuchawszy tego mój ojciec duchowny powiedział-cieszę się z całego serca, umiłowany bracie, że Bg nieoczekiwanie pozwolił mi cię ujrzeć po tak krótkim czasie. A ponieważ jesteś teraz wolny, to z lubością przetrzymam cię tu dłużej, a ty mi jeszcze więcej opowiesz o tych pouczających spotkaniach, które przytrafiły ci się na twojej długiej drodze pielgrzyma, bo i twoich wcześniejszych opowieści słuchałem uważnie i z przyjemnością. – Uczynię to z radością – odpowiedziałem i zacząłem mówić.
Wiele się zdarzyło, i dobrego, i złego. Nie o wszystkim warto długo opowiadać, wiele już zapomniałem, bo starałem się szczególnie zapamiętać tylko to, co kierowało i pobudzało moją leniwą duszę ku modlitwie. Wszystko inne wspominałem rzadko, albo, by powiedzieć lepiej, starałem się zapominać to, co minęło, zgodnie z pouczeniem św. Pawła Apostoła, który powiedział: „Zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną, pędzę
ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę” (Flp 3,13-14). Przecież i zmarły mój błogosławiony starzec mawiał, że to, co chce przeszkodzić modlitwie serca, napada nas z obu stron, z lewej i z prawej. Jeśli nie może przeszkodzić w modlitwie bzdurnymi pomysłami i grzeszną wyobraźnią, to odnawia w pamięci budujące wspomnienia, napędza wspaniałych myśli, byle tylko czymkolwiek oderwać od modlitwy, której nie może ścierpieć. Jest to czysta kradzież: dusza zlekceważywszy rozmowę z Bogiem, zwraca się z upodobaniem ku rozmowie z samą sobą albo ze stworzeniami. I dlatego uczył mnie, by w czasie modlitwy nie dopuszczać nawet najpiękniejszych myśli duchowych, a i po skończeniu dnia, jeśli zdarzy się zobaczyć, że więcej czasu minęło na budujących rozmyślaniach i rozmowach niż na prawdziwej, niewidzialnej dla innych modlitwie serca, by uznać to za brak umiarkowania albo i za wyrachowaną duchową chciwość, szczególnie u początkujących, dla których jest czymś koniecznym, by czas spędzany na modlitwie był znacznie dłuższy niż poświęcony innym pobożnym zajęciom. Ale też nie sposób wszystkiego zapomnieć. Niektóre rzeczy tak głęboko same wbiły się w pamięć, że nawet dawno nie wspominane pamięta się żywo, jak na przykład pewną szlachetną rodzinę, u której Bóg pozwolił mi spędzić kilka dni, co stało się tak: W czasie mojego pielgrzymowania po tobolskiej guberni zdarzyło się, że przechodziłem przez jakieś powiatowe miasteczko. Sucharów zostało mi już niewiele i wszedłem do pewnego domu, by poprosić o chleb na drogę. Gospodarz powiedział do mnie – Dzięki Bogu, przyszedłeś w samą porę. Akurat moja żona wyjęła chleby z pieca. Masz tu ciepły bochen, pomódl się za nas. Podziękowałem i zaczynam wkładać chleb do torby, gdy gospodyni spojrzała i mówi – Jakiś ten twój worek lichy, cały się powycierał, dam ci inny. I dała mi dobry, mocny worek. Podziękowałem im z całej duszy i poszedłem dalej. Wychodząc z miasta poprosiłem w maleńkim sklepiku o trochę soli, a sklepikarz nasypał mi jej w mały woreczek. Cieszyłem się w duchu i błogosławiłem Boga za to, że mnie niegodnego kieruje do ludzi tak dobrych. Oto, myślałem sobie, przez cały tydzień, zadowolony, będę spać nie troszcząc się o pożywienie. „Błogosław, duszo moja, Pana!” (Ps 103,1 i 104,1).
Odszedłszy od tego miasta jakieś pięć wiorst zobaczyłem, że droga biegnie przez niezbyt bogatą wieś z cerkwią biedną, drewnianą, ale pięknie przyozdobioną i pomalowaną. Przechodząc tak blisko, chciałem pokłonić się Bożej świątyni i wszedłszy na cerkiewne schodki, zacząłem się modlić. Z boku cerkwi, na łączce, bawiło się dwoje dzieci po jakieś pięć, sześć lat.
Pomyślałem, że pewnie to dzieci popa, choć były bardzo wystrojone. Cóż, pomodliwszy się, ruszyłem dalej. Nie zdążyłem jeszcze odejść dziesięć kroków od cerkwi, gdy usłyszałem za sobą krzyk – Biedaczyno, biedaczyno, zaczekaj! Wołały tak i biegły ku mnie dzieci, które widziałem wcześniej, chłopiec i dziewczynka. Zatrzymałem się, a one, podbiegłszy, chwyciły mnie za ręce – Pójdziemy do mamy, ona kocha żebraków. – Ależ ja nie jestem żebrakiem – mówię do nich – tylko tędy przechodzę. – To dlaczego masz torbę? – zapytały. – To mój chleb na drogę. – Nie, koniecznie pójdziemy, mama da ci na drogę pieniądze. – Ale gdzie jest wasza mama – zapytałem. – Tam, za cerkwią, za tym zagajnikiem.
Zaprowadziły mnie do przepięknego ogrodu, pośród którego zobaczyłem duży, bogaty dom. Wchodzimy do pokojów – jakże tu czysto i elegancko! A oto wybiegła ku nam pani domu. – Bardzo proszę! Uprzejmie proszę! Skąd cię Bóg do nas przysyła? Siadaj, siadaj, mój drogi! Sama zdjęła mi worek z pleców, położyła go na stole, a mnie posadziła na miękkim krześle. Może chcesz coś zjeść? A może herbatki? Nic ci nie trzeba? – Najuniżeniej pani dziękuję – odpowiedziałem. – Jedzenia mam całą torbę, a herbatę wprawdzie pijam, ale w mojej chłopskiej doli nie przyzwyczaiłem się do niej. Pani gorliwość i uprzejme traktowanie są mi droższe od poczęstunku. Będę prosił Boga, by pobłogosławił panią za taką ewangeliczną miłość do pielgrzymów. Mówiąc to, poczułem silne przynaglenie, by zwrócić się do swego wnętrza. W moim sercu zawrzała modlitwa i potrzeba mi było teraz spokoju i ciszy, by dać miejsce temu samorzutnie zrodzonemu płomieniowi modlitwy, by ukryć przed ludźmi jej zewnętrzne oznaki: łzy, westchnienia, niezwykłe poruszenia twarzy i ust.
Dlatego podniosłem się z krzesła i mówię – Proszę o wybaczenie, mateńko, ale na mnie czas. Niech Zbawiciel nasz Jezus Chrystus będzie z tobą i twoimi miłymi dzieciątkami. – Och, nie! Niech cię Bóg broni, żebyś miał odejść, nie puszczę cię. Wieczorem wraca z miasta mój mąż, cieszący się uznaniem sędzia powiatowy. Jakże on się ucieszy, gdy cię zobaczy! Każdego wędrowca uważa on za Bożego wysłańca. Jeśli odejdziesz, zasmuci się bardzo, że cię nie widział. W dodatku jutro niedziela, pomodlisz się z nami na świętej liturgii, a potem zjemy
razem, co Bóg dał. W każde święto gości u nas ze trzydziestu ubogich braci Chrystusa. I nic mi jeszcze nie opowiedziałeś o sobie, dokąd i skąd wędrujesz. Porozmawiaj ze mną. Lubię słuchać duchowych rozmów ludzi miłych Bogu. Dzieci, dzieci! Weźcie torbę pielgrzyma i zanieście do pokoju ze świętymi obrazami, tam on będzie nocować. Słuchając tych jej słów, zdziwiłem się i pomyślałem: Z człowiekiem rozmawiam, czy to jakieś przywidzenie?
Zostałem więc, by czekać na gospodarza. Opowiedziałem krótko o mojej podróży i o tym, że idę do Irkucka. – Ot i traf – powiedziała pani. – Na pewno pójdziesz przez Tobolsk, a tam moja rodzona matka jest mniszką w żeńskim monasterze, teraz jest już mniszką-pokutnicą. Damy ci list i przyjmie cię – wielu przychodzi do niej po duchowe porady. Przy okazji zaniesiesz jej książkę Jana Klimaka (Jeden z najbardziej popularnych pisarzy ascetycznych żyjący w VII wieku, autor Drabiny raju, gdzie znajdują się teksty nawiązujące do modlitwy Jezusowej i hezychii), którą zamówiliśmy dla niej, na jej polecenie, w Moskwie. Jak to wszystko dobrze się układa! Wreszcie zbliżył się czas obiadu i usiedliśmy przy stole. Przyszły jeszcze jakieś cztery panie i zaczęły jeść z nami. Po skończeniu pierwszego dania jedna z przybyłych wstała, pokłoniła się przed świętym obrazem, potem pokłoniła się nam, wyszła, przyniosła drugie danie i znów usiadła. Potem inna z nich w ten sam sposób poszła po trzecie danie. Zobaczywszy to zapytałem gospodynię – Ośmielę się, mateńko, zapytać: te panie, to pani krewne, czy co? – Tak, to moje siostry: ta jest kucharką, ta żoną woźnicy, ta to szafarka, a ta, to moja pokojówka; wszystkie zamężne, nie mam w całym domu ani jednej panny. Słysząc i widząc to wszystko dziwiłem się coraz bardziej i błogosławiłem Boga, że skierował mnie do ludzi tak bogobojnych. Czułem też w sercu silne działanie modlitwy i dlatego, by jak najszybciej móc zostać w samotności i modlitwie nie przeszkadzać, wstawszy zza stołu powiedziałem do gospodyni – Trzeba, by odpoczęła pani po obiedzie, a ja, przyzwyczajony do chodzenia, pójdę na spacer do ogrodu. – Nie, ja nie odpoczywam – odpowiedziała pani – i pójdę z tobą, a ty opowiesz mi coś budującego. A jeśli pójdziesz sam, dzieci nie dadzą ci spokoju: gdy tylko cię zobaczą, nie odejdą nawet na chwilę, tak kochają ubogich braci Chrystusa i pielgrzymów.
Cóż miałem robić? Poszliśmy. Po wejściu do ogrodu, by łatwiej zachować milczenie, nic nie mówić, pokłoniłem się pani do stóp i powiedziałem – Proszę, mateńko, w imię Boga, powiedz mi, czy dawno prowadzisz życie tak miłe Bogu i jak doszłaś do takiej pobożności? – Niech będzie. Opowiem ci wszystko. Widzisz, matka moja była prawnuczką arcypasterza Joasafa, którego spoczywające relikwie pokazują w Biełgorodzie. Mieliśmy w mieście duży dom, którego jedno skrzydło wynajmował niebogaty szlachcic. W końcu on umarł, gdy jego żona była brzemienna. Po porodzie ona także umarła. Narodzone dziecko zostało kompletnie biednym sierotą. Moja mama z żalu wzięła go do siebie na wychowanie, a po roku urodziłam się ja. Razem rośliśmy, razem, u tych samych nauczycieli i nauczycielek, uczyliśmy się i tak przyzwyczailiśmy się do siebie, jak rodzony brat i siostra. Po jakimś czasie umarł mój rodzic, a mama, porzuciwszy miejskie życie, przyjechała z nami do tej swojej wsi, by tu zamieszkać.
Kiedy już dorośliśmy, mama wydała mnie za swego wychowanka, oddała nam tę swoją wieś, a sama pobudowała sobie celę i wstąpiła do monasteru. Dając nam matczyne błogosławieństwo, zostawiła jako nakaz, byśmy żyli po chrześcijańsku, gorliwie modlili się do Boga, a przede wszystkim, byśmy starali się wypełniać główne przykazanie Boże, to znaczy miłość bliźniego, byśmy karmili i pomagali ubogim Chrystusowym braciom, w prostocie i pokorze, byśmy dzieci nasze wychowywali w bojaźni Bożej, a do niewolników odnosili się jak do braci. Tak oto żyjemy tu już sami dziesięć lat, starając się, na ile to tylko możliwe, wypełniać ten testament mojej matki. Mamy też schronisko dla ubogich, w którym przebywa teraz dziesięciu kalekich i chorych, pewnie jutro do nich zajdziemy.
Po zakończeniu tego opowiadania zapytałem – Gdzie jest ta książeczka Jana Kumaka, którą chce pani odesłać swojej rodzicielce? – Pójdziemy do pokoju i znajdę ją. – Gdy tylko usiedliśmy, by czytać, przyjechał też pan domu. Ujrzawszy mnie, gorąco się przywitał, po bratersku, po chrześcijańsku ucałowaliśmy się, zaprowadził mnie do swego pokoju i mówił
- Pójdziemy, najdroższy bracie, do mojego gabinetu, pobłogosławisz moją celę. Myślę, że ona – wskazał na żonę – dość ci nadokuczała: gdy zobaczy kogoś pielgrzymującego, albo chorego, gotowa dzień i noc od niego nie odstępować. Z dawna mają taki zwyczaj w jej rodzie.
Weszliśmy do gabinetu. Jakież tu mnóstwo książek, przepiękne ikony, życiodajny krzyż naturalnej wielkości, a przy nim stoi Ewangelia. Pomodliłem się i mówię – Masz tu, ojczulku, istny raj Boży. Oto sam Pan nasz, Jezus Chrystus, Jego Przeczysta Matka, święci Jego, a to pokazałem książki – ich Boże, żywe, nigdy nie milknące słowa i pouczenia. Myślę, że często rozkoszuje się pan niebiańską z nimi rozmową. – Tak, przyznaję – odpowiedział pan domu – jestem miłośnikiem lektury. – Jakie ma pan książki? – zapytałem. – Mam też dużo i duchowych – odpowiedział. – Oto całoroczny cykl żywotów świętych, dzieła Jana Złotoustego, Bazylego Wielkiego (Biskup Cezarei Kapadockiej, teolog i pisarz ascetyczny, ojciec i doktor Kościoła, żył w IV wieku.), wiele książek teologicznych i filozoficznych, dużo tu też kazań znakomitych współczesnych kaznodziejów. Kosztowała mnie ta biblioteka jakieś pięć tysięcy rubli.
- Nie ma pan – zapytałem – jakiejś książki o modlitwie? Bardzo lubię czytać o modlitwie. – Mam tu najnowszą książkę o modlitwie, dzieło jakiegoś petersburskiego duchownego. Pan domu wziął komentarz do modlitwy Pańskiej Ojcze nasz i z zadowoleniem zaczęliśmy czytać. Wkrótce potem przyszła do nas także pani domu, przyniosła herbatę, a dzieciątka przytaszczyły pełny koszyczek, cały ze srebra, jakichś suchych, jakby nadziewanych ciasteczek, jakich jeszcze w życiu nie jadłem. Pan domu wziął książkę ode mnie, podał ją żonie i mówi – Przymusimy ją trochę do lektury, czyta bowiem pięknie, a sami odpoczniemy.
Pani domu zaczęła czytać, a my przysłuchiwaliśmy się. Słuchając lektury zważałem też na tętniącą w mym sercu modlitwę. Im dłużej czytaliśmy, tym bardziej rozwijała się, napełniając mnie rozkoszą. Nagle dostrzegłem, że ktoś przemknął przed moimi oczyma, jakby w powietrzu pojawił się mój zmarły starzec. Wzdrygnąłem się i by to ukryć powiedziałem – Wybaczcie, troszkę się zdrzemnąłem. – Wtem poczułem jakby duch starca wniknął w mego ducha albo rozświetlił go. Mój umysł napełnił się jasnością i mnóstwem myśli o modlitwie.
Przeżegnałem się i chciałem odpędzić te myśli, gdy okazało się, że pani akurat skończyła czytać książkę. Pan domu zapytał, czy mi się ta książeczka podobała, i rozpoczęła się rozmowa. – Bardzo mi się podobała – odpowiedziałem. Przecież modlitwa Pańska Ojcze nasz przewyższa i jest cenniejsza niż wszystkie inne modlitwy, które mamy spisane my, chrześcijanie. Przecież dał nam ją sam Pan nasz Jezus Chrystus, a i przeczytany przez nas komentarz do niej jest bardzo dobry, tyle że głównie odnosi się do działalności chrześcijańskiej, gdy mnie zdarzyło się czytywać w dziełach świętych ojców objaśnienia kontemplacyjne, mistyczne.
- U którego z ojców to czytałeś? – Oto, na przykład, u Maksyma Wyznawcy (Największy teolog grecki VII wieku; jeden z największych teoretyków ascezy w starożytności), także w Dobrotolubiju u Piotra z Damaszku6[36]. – Może sobie coś przypomnisz? Proszę, opowiedz!
Bądź łaskaw! – Początek modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”, w przeczytanej przez nas książeczce wyjaśniany jest jako zachęta do braterskiej miłości do bliźnich jako do dzieci jednego Ojca. Jest to bardzo słuszne, ale u świętych ojców objaśnia się to jeszcze głębiej, w sposób bardziej duchowy. Mówią oni mianowicie, że wypowiadając te słowa należy cały umysł skierować ku niebu, ku Ojcu naszemu niebieskiemu i przypomnieć sobie nasz stały obowiązek stawania w Bożej obecności i chodzenia przed Bogiem. Słowa: „Niech się święci imię Twoje” wyjaśnia książeczka troską, by nie wypowiadać imienia Bożego bez głębokiego szacunku albo przy fałszywej przysiędze, słowem, by święte imię Boże było wypowiadane w sposób pobożny, a nie nadaremnie. Mistyczni interpretatorzy dostrzegają tu jednak bezpośrednią prośbę o wewnętrzną modlitwę serca, to znaczy, by najświętsze imię Boga wypisane było we wnętrzu serca, by święcone było spontaniczną modlitwą i oświecało wszystkie odczucia i moce duszy. Słowa: „Niech przyjdzie Królestwo Twoje” mistyczni interpretatorzy wyjaśniają tak: niech przyjdzie do naszego serca pokój wewnętrzny, spokój i duchowa radość. W książeczce tej wyjaśnia się, że pod słowami: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” należy rozumieć prośbę o to, co potrzebne dla życia ciała, ale nie w nadmiarze, a tylko na miarę potrzeb i tak, by starczyło na pomoc dla bliźnich. A Maksym Wyznawca pod określeniem „chleb powszedni” rozumie odżywianie duszy chlebem niebieskim, to znaczy Słowem Bożym, związanie duszy z Bogiem, ze wzniesieniem myśli ku Niemu i ciągłą wewnętrzną modlitwę serca.
- Ach, ale to rzecz wielka i prawie niemożliwa do osiągnięcia dla żyjących na tym świecie, by dojść do modlitwy wewnętrznej – wykrzyknął pan domu – oby Pan pomógł odmawiać bez ociągania choć zwykłą codzienną modlitwę. – Nie myśl tak, ojczulku. Gdyby było to niemożliwe i nie do przezwyciężenia, to Bóg nie przykazywałby tego wszystkim. Jego moc objawia się w słabości (2 Kor 12,9; por. 13,9), a doświadczeni święci ojcowie podają sposoby ułatwiające drogę osiągnięcia modlitwy serca. Jasne, że tym, co porzucili ten świat, wskazują sposoby szczególne, wzniosłe, ale i żyjącym w świecie zalecają środki odpowiednie, wiodące w sposób pewny do osiągnięcia modlitwy wewnętrznej. – Nigdy nie zdarzyło mi się przeczytać o tym gdzieś dokładniej – powiedział pan domu. – Pozwólcie, jeśli łaska, przeczytam wam o tym z księgi Dobrotolubija. – Przyniosłem ją, odnalazłem rozważania Piotra z Damaszku w części trzeciej na karcie czterdziestej ósmej, i zacząłem czytać: „Wzywania imienia Bożego należy nauczyć się bardziej niż oddechu, w każdym czasie, na każdym miejscu i w każdej sprawie. Apostoł mówi: «Módlcie się nieustannie», to znaczy poucza, by pamiętać o Bogu w każdym czasie, na każdym miejscu i przy wszelkich sprawach.
Jeśli robisz cokolwiek, powinieneś mieć w pamięci Stwórcę rzeczy, jeśli widzisz światło, pamiętaj Tego, który ci je darował, patrzysz na niebo, ziemię, morze i wszystko, co je napełnia, podziwiaj i wysławiaj Tego, który je stworzył. Nakładasz ubranie – wspomnij, czyj to dar, i błogosław Tego, który troszczy się o twoje życie. Krótko mówiąc, każdy ruch niech będzie dla ciebie powodem pamięci o Bogu i wysławiania Go i oto będziesz modlić się nieustannie, czym zawsze będzie się radować twoja dusza”. Oto raczcie zobaczyć, jak ten sposób nieustannej modlitwy jest dogodny, łatwy i dostępny dla każdego, kto ma choć trochę ludzkich uczuć.
Bardzo im się to spodobało. Pan domu uściskał mnie z zachwytem, dziękował nieustannie, obejrzał moje Dobrotolubije i powiedział – Koniecznie muszę sobie tę książkę kupić, czym prędzej sprowadzę ją z Petersburga, a teraz, ku pamięci, przepiszę sobie rozdzialik, który przeczytałeś – podyktuj mi. I zaraz szybko i pięknie przepisał. Potem wykrzyknął – Mój Boże, przecież mam ikonę świętego Damasceńczyka (była to prawdopodobnie ikona Jana Damasceńskiego, mnicha z VII wieku, który przez długi czas żył w klasztorze św. Saby koło Jerozolimy, był obrońcą kultu obrazów). Wziął ramkę, włożył pod szkło napisany fragment, powiesił pod ikoną i mówił: Oto żywe słowo Bożego sługi pod jego wizerunkiem będzie mi często przypominać, by wypełniać tę zbawczą radę z całą płynącą z niej energią.
Potem poszliśmy jeść kolację. Przy stole, podobnie jak to było wcześniej, siedzieli z nami wszyscy – mężczyźni i kobiety. Jakie pełne nabożeństwa milczenie i cisza panowały podczas posiłku! Po kolacji wszyscy, dorośli i dzieci, długo modliliśmy się. Mnie nakłonili, bym odmówił akatyst ku czci najsłodszego Jezusa.
Potem służba udała się na spoczynek, a my we troje pozostaliśmy w pokoju. A to dopiero! Pani domu przyniosła mi białą koszulę i pończochy! Pokłoniłem się jej do stóp i mówię Pończoch, mateńko, nie wezmę. Nie nosiłem ich od urodzenia, przyzwyczajeni jesteśmy do onuc. Wtedy znowu wybiegła i przyniosła swój stary kaftan z cienkiego żółtego sukna i rozcięła go na dwie onuce. A pan domu powiedziawszy – Ależ temu biedakowi prawie rozwaliły się chodaki, przyniósł swoje nowe wielkie buty, takie, co to je jeszcze nakładał na buty z cholewami, i zaraz mi mówi: Idź do tamtego pokoju, nikogo tam nie ma, zmień na sobie bieliznę. Poszedłem, przebrałem się i wróciłem do nich. Posadzili mnie na krześle i dalej mnie obuwać: pan domu zaczął mi owijać nogi onucami, a pani naciągała buty.
Najpierw opierałem się, ale kazali mi siedzieć i mówili – Siedź cicho, Chrystus swoim uczniom nogi mył! Cóż miałem robić? Zacząłem płakać, a potem rozpłakali się i oni. Po tym wszystkim pani została w domu, by spać z dziećmi, a my z panem domu poszliśmy do altany w ogrodzie. Długo nie zasypialiśmy – leżeliśmy i rozmawialiśmy. No i zaczął nalegać – Powiedzże mi, na Boga, ale uczciwie, w sumieniu, kim właściwie jesteś?
Wyglądasz na kogoś dobrze urodzonego, tylko przybierasz wygląd nawiedzonego. Przecież dobrze umiesz czytać i pisać, mówisz i rozumujesz poprawnie, to nie jest chłopskie wychowanie. – Zgodnie z najszczerszą prawdą i z czystym sercem opowiedziałem zarówno panu, jak i pana żonie, skąd się tu wziąłem. Nigdy nie zamierzałem was ani okłamywać, ani oszukiwać. Po cóż mi to? A to, co mówię, to nie są myśli moje, tylko to, co słyszałem od mojego zmarłego, napełnionego Bożą mądrością starca, i to, co z uwagą wyczytałem u świętych ojców. Ale najwięcej światła w mojej ciemnocie daje mi wewnętrzna modlitwa, którą przecież nie sam posiadłem, a miłość Boża i nauka starca sprawiły, że zamieszkała w moim sercu. A jest ona przecież możliwa dla każdego. Wystarczy tylko w milczeniu zagłębić się w swym sercu i jak najczęściej przyzywać oświecające imię Jezusa Chrystusa, by zaraz każdy poczuł wewnętrzną jasność i zrozumiał dzięki niej wszystko, nawet i niektóre tajemnice królestwa Bożego. A przecież i to jest głęboką, oświecającą tajemnicą, gdy człowiek poznaje tę zdolność do zagłębiania się w sobie, widzenia siebie od wewnątrz, rozkoszowania się tą samoświadomością, rozrzewniania się i błogiego płakania nad swoim upadkiem i zepsutą wolą. Mądrze myśleć i rozprawiać z ludźmi to rzecz niezbyt trudna i możliwa do wykonania, bo rozum i serce zrodzone zostały wcześniej niż powstała uczoność i mądrość człowiecza. Skoro rozum jest, to możesz go rozwijać przez naukę i doświadczenie, ale jeśli rozumu nie ma, to i żadne wychowanie nie pomoże. Właśnie w tym cała rzecz, że jesteśmy tak oddaleni od siebie samych. Ba! Nawet nie bardzo mamy chęć do siebie samych się przybliżyć, przeciwnie – wystrzegamy się tego, by nie spotkać się z samym sobą i zamieniamy prawdę na głupstwa, a jeszcze myślimy: chętnie zająłby się człowiek sprawami ducha albo modlitwą, ale nie ma kiedy, kłopoty i troska o życie nie pozwalają na takie zajęcie.
A co jest ważniejsze i bardziej potrzebne: zbawienne wieczne życie duszy, czy mijające tak szybko życie ciała, o które tak bardzo się troszczymy? Właśnie to, co powiedziałem wiedzie ludzi albo do rozsądku, albo do głupoty.
- Wybacz mi, najdroższy bracie, pytałem cię nie z samej tylko ciekawości, ale z dobroci i chrześcijańskiego współczucia. I jeszcze dlatego, że dwa lata temu widziałem wydarzenie, które spowodowało, że zrodziło się we mnie pytanie, które ci postawiłem. Otóż przyszedł do nas jakiś biedak mający papiery emerytowanego żołnierza, stary, niedołężny, a biedny tak, że prawie nagi i bosy. Mówił mało i tak prosto jak chłop ze stepów. Przyjęliśmy go do naszego schroniska dla ubogich. Po jakichś pięciu dniach silnie zachorował i dlatego przenieśliśmy go do tej właśnie altany, uśmierzyliśmy jego cierpienia i sami, ja z żoną, zaczęliśmy go pielęgnować i leczyć. W końcu widać było, że zbliża się śmierć. Przygotowaliśmy go poprosiwszy naszego kapłana, by go wyspowiadał, udzielił mu Komunii i Ostatniego Namaszczenia. W przeddzień swej śmierci wstał, poprosił mnie o arkusz papieru i pióro, a potem, bym zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczał, dopóki nie napisze dla syna testamentu, o którego przesłanie, po jego śmierci, do Petersburga, pod wskazany adres, prosił. Zdumiałem się widząc, że pisał nie tylko pięknym, kształtnym charakterem, ale także tym, że sam tekst był znakomity, bezbłędny i subtelny. Mam jego kopię i jutro ci przeczytam.
Wszystko to wprawiło mnie w zdumienie i pobudziło ciekawość na tyle, że zapytałem o jego pochodzenie i życie. Zobowiązawszy mnie przysięgą, że nie ujawnię tego nikomu przed jego śmiercią, ku chwale Boga opowiedział mi całe swe życie:
- Byłem księciem, kiedyś bardzo bogatym i prowadzącym życie jak tylko się dało
wspaniałe, wystawne i rozrzutne. Moja żona zmarła i mieszkałem ze swym synem, który szczęśliwie odbywał służbę jako kapitan gwardii. Pewnego razu, gdy wybierałem się na bal u jakiejś ważnej figury, rozzłościłem się mocno na mego kamerdynera, nie wytrzymawszy napięcia nieludzko uderzyłem go w głowę i kazałem zesłać na wieś. Stało się to wieczorem, a drugiego dnia rankiem kamerdyner zmarł na zapalenie mózgu. Cóż, śladów na rękach to nie zostawiło i, pożałowawszy swej nieostrożności, szybko o wszystkim zapomniałem. Ale oto mija sześć tygodni i ów zmarły kamerdyner zaczyna mi się ukazywać, najpierw we śnie.
Każdej nocy mnie niepokoił i czynił mi wyrzuty wciąż powtarzając: Sumienia nie masz! Zabiłeś mnie! Potem zacząłem go widzieć na jawie, gdy czuwałem. Im więcej mijało czasu, tym częściej się pojawiał, a potem niepokoił mnie niemal nieustannie. W końcu razem z nim zaczęli się pojawiać inni zmarli mężczyźni, których kiedyś okrutnie znieważyłem i kobiety, które przywiodłem do grzechu. Wszyscy oni bez przerwy mnie oskarżali i nie dawali mi spokoju, aż w końcu nie mogłem ani spać, ani jeść, ani czymkolwiek się zajmować. Całkiem podupadłem na siłach i moja skóra przylgnęła do kości. Nic nie pomagały starania wytrawnych lekarzy. Pojechałem leczyć się do obcych krajów, ale po półrocznej kuracji nic mi się nie polepszyło, a dręczące mnie zjawy tylko się mnożyły. Przywieźli mnie stamtąd ledwie żywego. Doświadczałem wprost grozy piekielnych mąk duszy, jeszcze nim została ona oddzielona od ciała. Wtedy przekonałem się, że piekło istnieje i dowiedziałem się, czym ono jest.
Żyjąc w takim udręczeniu uświadomiłem sobie moje nieprawości, okazałem skruchę, wyspowiadałem się, zwolniłem całą moją służbę i przysiągłem całe me życie dręczyć się wszelką pracą i skryć się pod postacią żebraka, by za moje bezprawia zostać ostatnim sługą ludzi najniższego stanu. Ledwie się na to mocno zdecydowałem – znikły dręczące mnie zjawy. Czułem taką radość i słodycz z tego pojednania się z Bogiem, że aż nie mogłem sobie tego całkiem wyobrazić. Oto tu doświadczyłem także, czym jest raj i w jaki sposób Królestwo Boże otwiera się w naszych sercach. Wkrótce zupełnie wyzdrowiałem, spełniłem swoje zamiary i z dokumentami emerytowanego żołnierza potajemnie opuściłem moją ojczyznę. I oto już piętnaście lat tułam się po całej Syberii. Czasem w miarę swych sił pracowałem u chłopów, czasem żyłem z Bożego imienia. Ach! W całej tej biedzie jakiej zasmakowałem błogości, jakiego szczęścia i spokoju sumienia. Może tego doświadczyć tylko ten, kto z udręk piekła przez miłosierdzie Orędownika przeprowadzany jest do Bożego raju.
Opowiedziawszy to, podał mi swój testament, by wysłać do jego syna i następnego dnia zmarł. Tak oto odpis tego testamentu mam teraz w torbie, włożony do mojej Biblii. Jeśli życzysz sobie przeczytać, zaraz wyjmę. Oto proszę.
Rozwinąłem i przeczytałem:
W imię Boga wysławianego w Trójcy, Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Najdroższy mój synu!
Już od piętnastu lat nie widzisz twego ojca, lecz on, pośród tego braku o nim wiadomości, z rzadka dopytując o ciebie, żywił ku tobie miłość ojcowską, która przymusza do posłania ci tych ostatnich przed śmiercią słów, by stały się dla ciebie w życiu pouczeniem.
Wiesz o tym, jak cierpiałem za moją nieostrożność i życie beztroskie, ale nie wiesz, jak upajałem się tą moją tułaczką pośród zapomnienia, rozkoszując się owocami skruchy. Umieram spokojnie u mojego, a zarazem twojego dobroczyńcy, bowiem dobrodziejstwa wylane na ojca dotyczyć powinny także czułego syna. Odpłać mu z wdzięcznością, jaką tylko możesz.
Zostawiając ci moje ojcowskie błogosławieństwo błagam cię, byś pamiętał o Bogu, strzegł sumienia, byś był ostrożnym, dobrym i roztropnym, obchodził się ze swoimi podwładnymi jak tylko można życzliwie i uprzejmie, byś nie gardził ubogimi i tułaczami, pamiętając o tym, że także twój umierający ojciec w ubóstwie i tułaczce odzyskał dla swej udręczonej duszy ład i spokój.
Wzywając łaski Bożej dla ciebie, spokojnie zamykam oczy w nadziei na życie wieczne, według miłosierdzia człowieczego Orędownika, Jezusa Chrystusa.
Twój ojciec
Tak to leżeliśmy i rozmawialiśmy sobie z pełnym dobroci panem domu. Zapytałem go – Myślę, ojczulku, że ze schroniskiem dla tułaczy nie obywa się bez trosk i niepokojów? Wielu przecież w naszym tułaczym bractwie chodzi, by nic nie robić, z lenistwa do pracy, a także rozbijają się po drogach, jak to mi się zdarzyło widzieć. – Nie za wiele było takich przypadków, w większości trafiali się prawdziwi pielgrzymi odpowiedział pan domu – ale my jeszcze większe względy okazujemy tym pierwszym i zatrzymujemy, by pobyły u nas te lekkoduchy. Pomieszkawszy pomiędzy naszymi dobrymi, ubogimi braćmi Chrystusa, często poprawiają się i opuszczają schronisko dla ubogich jako ludzie pokorni i łagodni. Niedawno mieliśmy tego przykład. Jeden z mieszkańców tutejszego miasta do tego stopnia się wykoleił, że w końcu wszyscy przeganiali go kijami sprzed swoich bram i nikt nie dawał mu nawet kawałka chleba. Był to pijak, gwałtownik i zabijaka, w dodatku jeszcze kradł. Taki właśnie, głodny, zaszedł do nas, poprosił o chleb i wino, do którego picia był nadzwyczaj skory.
Przyjąwszy go uprzejmie powiedzieliśmy mu: mieszkaj u nas, wina damy ci, ile zechcesz, ale pod jednym warunkiem: wypijesz kładź się zaraz spać, a jeśli choć trochę będziesz się buntować albo awanturować, to nie tylko wypędzimy cię i nigdy już nie przyjmiemy, ale jeszcze napiszemy do naczelnika policji w powiecie albo do naczelnika miasta, by cię gdzieś zesłali jako podejrzanego włóczęgę. Zgodziwszy się na te warunki, został. Przez tydzień albo i dłużej pił rzeczywiście dużo, ile tylko chciał, ale zawsze, zgodnie z daną obietnicą i z powodu swej skłonności do picia wina (którego nie chciał utracić), kładł się spać albo wychodził do ogrodu – leżał tam i milczał. Kiedy wytrzeźwiał, bracia ze schroniska dla ubogich uspokajali go i radzili, by się powstrzymywał, na początek choć trochę. I tak stopniowo zaczął pić coraz mniej i wreszcie po jakichś trzech miesiącach stał się człowiekiem wstrzemięźliwym, teraz gdzieś się najmuje do pracy i nie jada na próżno cudzego chleba.
Przedwczoraj przyszedł do mnie z podziękowaniami. – Jakaż to mądrość ujawnia się, gdy jest kierowana miłością! – pomyślałem i wykrzyknąłem – Błogosławiony Bóg, który okazuje swą miłość w ścianach waszego domu!
Po tych naszych rozmowach z panem domu, zdrzemnąwszy się godzinkę czy półtorej, usłyszeliśmy dzwon na jutrznię, wówczas żeśmy wstali i poszli. Wchodzimy do cerkwi, a tu już zastajemy panią domu ze swoimi dziateczkami. Wysłuchaliśmy jutrzni, a zaraz po niej zaczęła się liturgia. Z panem domu i jego synkiem staliśmy blisko ołtarza, a pani domu z maleńką panienką przy ołtarzowym oknie, by widzieć wniesienie świętych darów. Mój Boże!
Jak oni modlili się na kolanach i zalewali radosnymi łzami! Jak jaśniały ich twarze sprawiając, że i ja patrząc na nie, wypłakałem się.
Po zakończeniu liturgii pani i pan domu z dziećmi, kapłan, słudzy i wszyscy ubodzy poszli razem do stołu zjeść obiad, a samych ubogich była ze czterdziestka, w tym kaleki, i z wielkimi głowami, i dzieci. Wszyscy usiedli przy jednym stole. Jakaż tam była cisza i milczenie! Zdobywszy się na odwagę, powiedziałem po cichu do pana domu – W monasterach w czasie posiłku czyta się żywoty świętych, moglibyśmy tak i my, ma pan przecież cały cykl żywotów. Pan domu zwróciwszy się do pani mówi: Rzeczywiście, Mario, moglibyśmy wprowadzić taki zwyczaj. Będzie to bardzo pouczające. Podczas pierwszego obiadu będę czytał ja, potem ty, później nasz ojczulek, i wreszcie, po kolei, bracia, który umie. Kapłan nasz, jedząc, zaczął mówić – Słuchać lubię bardzo, ale jeśli chodzi o czytanie, dziękuję najmocniej, w żaden sposób nie mam na to czasu. Przyjdziesz do domu, to nie wiesz, w którą stronę się obrócić, wciąż kłopoty, troski, i to trzeba zrobić, i tamto, dzieci gromada, bydła pod dostatkiem, cały dzień krzątanina, gdzie mi tam do czytania czy nauki. To, czego nauczyłem się w seminarium, dawno już zapomniałem. Usłyszawszy to aż zadrżałem, a pani
domu, siedząca obok mnie, jak mnie nie chwyci za rękę! I zaczęła mówić – Nasz ojczulek mówi to z pokory, zawsze tak się poniża, a przecież tak jest dobry. I jak bogobojnie żyje: już dwadzieścia lat jest wdowcem i wychowuje całą gromadkę wnucząt, a jeszcze często odprawia nabożeństwa. Gdy to usłyszałem, przyszła mi do głowy myśl Nicety Stetatosa (Mnich z XI wieku, uczeń Symeona Nowego Teologa), którą znałem z Dobrotolubija: Istotę rzeczy mierzy się stosownie do wewnętrznego stanu duszy: każdy według tego, jaki jest, sądzi o innych. I jeszcze: Kto doszedł do prawdziwej modlitwy i miłości, nie rozróżnia rzeczy, nie czyni różnicy między sprawiedliwym a grzesznikiem, wszystkich kocha jednakowo i nie sądzi ich; jak Bóg, który sprawia, że Jego słońce i deszcz służą sprawiedliwym i niesprawiedliwym (Mt 5,45).
Znowu zapadło milczenie. Naprzeciwko mnie siedział całkiem ślepy żebrak ze schroniska dla ubogich. Pan domu karmił go, kroił mu rybę, podawał łyżkę, nalewał polewkę.
Przypatrzywszy mu się bacznie, zauważyłem, że usta żebraka są stale otwarte, a język ciągle się porusza, jakby drżał. Pomyślałem, czyżby się modlił? i zacząłem zwracać na niego uwagę. Pod koniec obiadu jakaś staruszka źle się poczuła. Chwycił ją mocny ból i jęczała. Pan i pani domu zaprowadzili ją do swej sypialni i położyli do łóżka. Pani została, by jej doglądać, kapłan nasz na wszelki wypadek poszedł po Święte Postacie, a pan domu kazał zaprzęgać karetę i pognał do miasta po doktora. Rozeszli się wszyscy.
Czułem jakby pragnienie modlitwy, silną potrzebę wylania jej, a samotności i milczenia nie miałem już dwie doby. Czułem jakby coś zalewało mi serce, a potem chciało wyrwać się i rozlać po wszystkich mych członkach, ale ponieważ powstrzymywałem to, poczułem w sercu silny ból – zresztą jakiś radosny, domagający się milczącego bezruchu i nasycenia modlitwą.
Tu stało się dla mnie jasne, dlaczego ci, którzy prawdziwie żyją z tą samodziałającą w nich modlitwą, uciekali od ludzi, skrywali się pośród zapomnienia. Zrozumiałem też, dlaczego wielebny Hezychiasz nawet najbardziej uduchowioną i pożyteczną rozmowę nazywa pustą gadaniną, jeśli nie ma w niej umiaru, a św. Efrem Syryjczyk (Ojciec i doktor Kościoła, zwany Doktorem Maryjnym, żył w IV w.) mówi: Dobra mowa, to srebro, a milczenie – czyste złoto. Mając to wszystko w świadomości, poszedłem do schroniska dla ubogich, wszyscy odpoczywali tam po obiedzie. Wszedłem na poddasze, wyciszyłem się, odpocząłem i pomodliłem się. Gdy ubodzy powstawali, znalazłem tego ślepego i wyprowadziłem go za ogrodzenie. Siedliśmy tam oddaleni od innych i zaczęliśmy rozmawiać.
- Powiedzże, na Boga, ku pożytkowi duszy, ty odmawiasz modlitwę Jezusową? – Od dawna
czynię to nieustannie. Co skutkiem tego odczuwasz? – Tylko to, że ani w dzień, ani w nocy nie mogę być bez modlitwy. – W jaki sposób Bóg odkrył przed tobą tę czynność? Opowiedz mi to, umiłowany mój bracie, szczegółowo. – Cóż, jak widzisz jestem tutejszym rzemieślnikiem, zarabiałem na chleb krawiectwem, wędrowałem po innych guberniach, po wsiach, i szyłem chłopską odzież.
W pewnej wsi zdarzyło się, że zatrzymałem się dłużej u chłopa, by obszyć jego rodzinę. Któregoś świątecznego dnia zobaczyłem na półce ze świętymi obrazami trzy książki i pytam Kto z was czyta? – Nikt – odpowiedzieli. – To książki po naszym wuju. On umiał czytać i pisać. – Wziąwszy jedną z nich, otworzyłem ją, gdzie popadło i przeczytałem, jak to jeszcze dziś pamiętam, takie słowa: Modlitwa nieustanna, to wzywanie imienia Bożego; zawsze, czy się rozmawia, czy siedzi, czy chodzi, pracuje, czy je, cokolwiek się czyni – w każdym miejscu i w każdym czasie należy wzywać imienia Bożego.
Przeczytawszy to pomyślałem, że to akurat dla mnie, zacząłem szyjąc odmawiać modlitwę szeptem i spodobało mi się to. Ci, którzy mieszkali ze mną w chałupie, zauważyli to i zaczęli się ze mnie śmiać: czarownik jesteś, czy co, że wciąż coś szepczesz? Zamawiasz coś? Żeby to ukryć przestałem poruszać wargami, a zacząłem samym językiem. W końcu tak się przyzwyczaiłem do tej modlitwy, że język mój w dzień i w nocy ją odmawia i jest to dla mnie przyjemne.
Długo tak wędrowałem, potem nagle całkiem oślepłem. W moim rodzie prawie wszyscy mają ciemną wodę w oczach. Z racji mej biedy gmina ulokowała mnie w przytułku, który znajduje się w Tobolsku, naszym mieście gubernialnym. Właśnie tam wędruję, a pani domu z panem zatrzymali mnie, bo chcą dać mi do Tobolska podwodę.
- Jak nazywała się książka, którą czytałeś? Nie było to Dobrotolubije? – Doprawdy nie wiem, nie spojrzałem na tytuł. Przyniosłem moje Dobrotolubije, odnalazłem w czwartej części u patriarchy Kaliksta te słowa, które powiedział mi z pamięci, i zacząłem je czytać. – To samo – krzyknął ślepiec. – Czytajże, bracie, jakże to dobre. – Kiedy doszedłem do takiej linijki, gdzie powiedziane jest: należy modlić się sercem, zaczął nalegać: co to znaczy? Jak to czynić? Powiedziałem mu, że całe pouczenie o modlitwie serca szczegółowo wyłożone jest w tej właśnie książce, w Dobrotolubiju, a on z uporem prosił, by mu ją przeczytać.
- Uczynimy tak – powiedziałem. – Kiedy masz zamiar wyruszyć do Tobolska? – Choćby zaraz – odpowiedział. – A zatem dobrze. Ja też myślę ruszyć w drogę jutro, pójdziemy razem i przeczytam ci wszystko, co dotyczy modlitwy serca, i wskażę ci sposób odnajdywania miejsca w sercu i wchodzenia do niego. – A co z podwodą? – zapytał. – Jaka tam podwoda? Czyż nie wiesz jak daleko do Tobolska? Tylko półtorej setki wiorst. Pójdziemy powolutku, a tylko we dwóch wiesz, jak dobrze iść. Nawet i rozmawiać, i czytać o modlitwie będzie wygodniej.
Tak dogadaliśmy się. Wieczorem sam pan domu przyszedł, by zaprosić nas wszystkich na kolację. Po kolacji wyjawiliśmy, że ruszymy ze ślepym w drogę i że podwoda nie jest potrzebna, bo będzie nam wygodniej czytać Dobrotolubije. Tu pan domu powiedział – Mnie też Dobrotolubije bardzo się spodobało. Nawet napisałem już list i przygotowałem pieniądze, by jutro, gdy pojadę do sądu, wysłać do Petersburga i otrzymać Dobrotolubije pierwszą pocztą.
Tak oto rankiem ruszyliśmy w drogę, dziękując bardzo tym państwu za miłość mogącą służyć za przykład, i za miłosierdzie. Oboje odprowadzili nas z wiorstę od domu i tak rozstaliśmy się.
Ruszyliśmy ze ślepcem i szliśmy po trochu i powoli, z dziesięć, piętnaście wiorst na dzień, a całą resztę czasu przesiadywaliśmy w samotnych miejscach i czytaliśmy Dobrotolubije. Przeczytałem mu o modlitwie serca wszystko w takiej kolejności, jaką wskazał mi mój zmarły starzec, to znaczy zaczynając od księgi Nikifora Mnicha, Grzegorza Synaity i tak dalej. Z jaką zachłannością i uwagą słuchał tego wszystkiego, jak mu się to podobało, jaką sprawiało rozkosz. Potem zaczął tak mnie pytać o modlitwę, że mojego rozumu nie starczyło, by odpowiedzieć.
Po przeczytaniu wszystkiego, co trzeba, z Dobrotolubija, zaczął usilnie prosić, bym starannie pokazał mu, w jaki sposób umysłem odnaleźć serce, jak wprowadzić doń Boskie imię Jezusa Chrystusa i jak ze słodyczą modlić się wewnętrznie sercem. Zacząłem mówić do niego – Oto ty nic nie widzisz, ale przecież możesz swym umysłem wyobrazić sobie, przedstawić to, co kiedyś widziałeś, na przykład człowieka, jakąś rzecz, część swojego ciała – rękę, nogę, możesz to sobie wyobrazić tak żywo, jakbyś na to patrzył. Możesz też skierować i wpatrzyć się w to nawet twoimi ślepymi oczami? – Mogę – odpowiedział. – Zatem w ten właśnie sposób wyobraź sobie swe serce, skieruj nań swe oczy, jakbyś patrzył nań poprzez swą pierś, wyobraź je sobie najżywiej, jak potrafisz, a uszami wsłuchuj się, jak ono bije, jak uderza raz po razie. Skoro się do tego dostosujesz, zacznij do każdego uderzenia serca, patrząc weń, dopasowywać słowa modlitwy. W ten sposób przy pierwszym uderzeniu powiedz, albo pomyśl, „Zbawco”, przy drugim „Jezu”, przy trzecim „Chryste”, przy czwartym „zmiłuj się”, przy piątym „nade mną” i powtarzaj to wielokroć. Tobie będzie wygodniej, bo początki i przygotowanie do modlitwy serca już masz. Potem, gdy się już przyzwyczaisz, zacznij wprowadzać całą modlitwę Jezusową do serca wraz z oddechem, i wprowadzać ją, jak uczą tego ojcowie, to znaczy: wciągając powietrze wypowiedz, pomyśl: „Zbawco, Jezu Chryste”, a wypuszczając je: „zmiłuj się nade mną!” Czyń to jak najwięcej i jak najczęściej, a szybko poczujesz delikatny i przyjemny ból serca, a potem pojawi się w nim ciepło i jakby tajanie. W ten sposób, z Bożą pomocą, osiągniesz samodziałanie przynoszącej słodycz wewnętrznej modlitwy serca. Ale przy tym wszystkim wystrzegaj się wszelkich wyobrażeń w twym umyśle, jakichś pojawiających się wizji, bo święci ojcowie usilnie nakazują wystrzegania się przy modlitwie wewnętrznej jakichkolwiek wyobrażeń czy wizji, by nie ulec ich urokowi.
Ślepiec, wysłuchawszy tego wszystkiego uważnie, zaczął z gorliwością postępować według wskazanego mu sposobu; zwłaszcza nocami, gdy zatrzymywaliśmy się na nocleg, długo zajmował się przede wszystkim tym. Po pięciu dniach zaczął odczuwać w sercu silne ciepło i niewysłowioną przyjemność, a przy tym ogromną chęć ciągłego zajmowania się tą modlitwą, która właśnie budziła w nim miłość do Jezusa Chrystusa. Czasami zaczął widywać jasność, choć nie dostrzegał w niej żadnych przedmiotów ani rzeczy. Czasem wydawało mu się, że gdy wchodził w swe serce, to zapalał się w nim słodko jakby silny płomień palącej się świecy i wyrywając się przez gardło na zewnątrz, oświecał go. Mógł przy jego świetle dostrzegać także rzeczy oddalone, jak to się kiedyś zdarzyło.
Wędrowaliśmy lasem, a milczący ślepiec cały był pogrążony w modlitwie. Nagle powiedział – Jaka szkoda! Pali się już cerkiew, zawaliła się właśnie dzwonnica. Powiedziałem mu – Daj spokój tym próżnym wyobrażeniom, to pokusa, trzeba to zaraz odpędzać. Jak możesz widzieć, co się dzieje w mieście? Mamy do niego jeszcze dwanaście wiorst. Usłuchał mnie, modlił się dalej i milczał. Pod wieczór przyszliśmy do miasta i rzeczywiście ujrzałem kilka spalonych domów, zawaloną dzwonnicę, zbudowaną na drewnianych palach. Wokoło tłoczyli się ludzie dziwiąc się, że waląca się dzwonnica nikogo nie przygniotła.
Uświadomiłem sobie, że całe to nieszczęście zdarzyło się wtedy, gdy mówił o tym ślepiec. Ale oto powiedział on – Mówiłeś, że to pusta zjawa, a jednak to rzeczywistość. Jak nie dziękować, jak nie kochać Pana Jezusa Chrystusa, który okazuje swoją łaskę grzesznikom, ślepcom i nierozumnym! Dzięki i tobie za to, że nauczyłeś mnie tej czynności serca.
Powiedziałem mu – Jezusa Chrystusa kochaj i dziękuj Mu, ale przyjmowania różnych wizji za bezpośrednie okazywanie łaski strzeż się, bo to wszystko może przydarzać się w sposób naturalny, zgodny z porządkiem rzeczy. Dusza ludzka nie jest bezwzględnie związana z miejscem i materią. Może ona widzieć i we mgle, i to, co dzieje się daleko czy blisko, ale my nie przydajemy życia tej zdolności duszy i tłumimy ją albo więzami naszego ociężałego ciała, albo plątaniną naszych myśli i rozproszonych pomysłów. A kiedy skupiamy się w sobie, odrywamy się od tego, co nas otacza, i w umyśle stajemy się bardziej subtelni, wtedy dusza wchodzi na swe właściwe miejsce, działa w wyższym stopniu i jest to rzeczą naturalną.
Słyszałem od mego zmarłego starca, że nawet nie ludzie modlitwy, a tylko zdolni do tego, albo chorzy, w najciemniejszym pokoju widzą światło wychodzące ze wszystkich rzeczy, rozróżniają przedmioty, wyczuwają jakby drugiego siebie i wnikają w myśli innych. A to, co podczas modlitwy serca pochodzi wprost od Bożej łaski, przynosi taką rozkosz, że żaden język jej nie wyrazi i nie da się to porównać z niczym materialnym; do niczego nie jest to podobne. Wszystko, co odczuwamy, jest zbyt niskie w porównaniu ze słodkimi odczuciami łaski w sercu. Mój ślepiec wysłuchał tego z uwagą i jeszcze bardziej spokorniał. Modlitwa w jego sercu coraz bardziej się rozwijała i przynosiła mu niewysłowioną słodycz. Cieszyłem się tym z całej duszy i pilnie dziękowałem Bogu za to, że dozwolił mi ujrzeć tak błogosławionego swego sługę.
W końcu dotarliśmy do Tobolska, zaprowadziłem ślepca do przytułku, pozostawiłem go tam i serdecznie się z nim pożegnawszy ruszyłem dalej w drogę.
Jakiś miesiąc wędrowałem sobie spokojnie i głęboko odczuwałem, jak pouczające i zachęcające bywają dobre żywe przykłady. Często czytywałem Dobrotolubije i sprawdzałem wszystko to, co powiedziałem modlącemu się ślepcowi. Jego pouczający przykład rozpalił we mnie gorliwość, wdzięczność i miłość ku Panu, a modlitwa serca tak mnie cieszyła, że nie myślałem, iż na ziemi jest ktoś szczęśliwszy ode mnie, i dziwiłem się, jaka to moźe być większa i lepsza rozkosz w królestwie niebieskim. Nie tylko bowiem czułem ją we wnętrzu mojej duszy, ale wszystko to, co było zewnętrzne, ukazywało mi się w zachwycającej postać i wszystko pociągało mnie ku miłości Boga i ku dziękowaniu Mu: ludzie, drzewa, rośliny, zwierzęta – wszystko było mi jakby jedną rodziną, wszędzie znajdowałem odbicie imienia Jezusa Chrystusa. Czasem odczuwałem taką lekkość, jakbym był pozbawiony ciała, jakbym nie chodził, a radośnie pływał w powietrzu. Czasem cały wnikałem sam w siebie i wyraźnie widziałem wszystkie moje wnętrzności, dziwiąc się tak pełnej mądrości budowie człowieczego ciała. Czasem znów odczuwałem taką radość, jakbym został carem, a przy wszystkich tych pociechach pragnąłem, by Bóg pozwolił mi jak najszybciej umrzeć i dać ujście mojej wdzięczności u Jego stóp w świecie duchów.
Pewnie bez umiaru rozkoszowałem się tymi odczuciami, czy co, albo już taki był dopust Bożej woli, bo po pewnym czasie poczułem w sercu jakieś drżenie i lęk. Żeby mi się tylko nie przydarzyła, pomyślałem sobie, jakaś bieda czy utrapienie, podobnie jak za tę dziewczynę, którą nauczyłem modlitwy Jezusowej w kaplicy. Myśli nalatywały na mnie chmurą i przypominałem sobie zaraz słowa błogosławionego Jana z Karpatos, który powiada, że ten, kto często poucza, wystawia się na pohańbienie i cierpi doświadczenia i pokusy za tych, którzy odnieśli dzięki niemu duchową korzyść. Walcząc z tymi myślami wzmogłem modlitwę, dzięki czemu odpędziłem je całkowicie i nabrawszy otuchy powiedziałem w mym wnętrzu – Niech się dzieje wola Boża! – będąc gotowym przecierpieć wszystko, co tylko ześle mi Jezus Chrystus za moje grzeszne postępki i hardy charakter. Przecież ci, którym niedawno wyjawiłem tajemnicę wnikania w serce i modlitwy wewnętrznej, byli już przed spotkaniem ze mną przygotowani dzięki bezpośredniemu tajemnemu pouczeniu Bożemu. Znalazłszy w tym uspokojenie, znów ruszyłem z radością i modlitwą, a cieszyłem się jeszcze bardziej niż przedtem. Przez jakieś dwa dni pogoda była deszczowa i droga tak rozmokła, że nogi ledwie można było wyciągnąć z błota. Szedłem stepem i przez jakieś piętnaście wiorst nie napotkałem żadnej osady. Wreszcie pod wieczór dostrzegłem stojącą przy samej drodze jakąś zagrodę. Ucieszyłem się i pomyślałem: Tu poproszę, by pozwolili mi odpocząć i przenocuję, a jutro rano, co Bóg da: może i pogoda będzie lepsza.
Podszedłszy ujrzałem podpitego staruszka w żołnierskim płaszczu, siedzącego na przyzbie domu. Pokłoniłem się mu, no i mówię – Nie można by tu kogoś poprosić o przenocowanie? – A któż może na to pozwolić prócz mnie? – krzyknął starzec – ja tu jestem najważniejszy! To stacja poczty, i jestem tu inspektorem. To pozwólcie, ojczulku, przenocować! – A dokumenty masz? Pokaż papiery! – Podałem mu, a on wciąż: – Gdzie twoje papiery? – Trzymacie w ręku – odpowiedziałem. – No dobrze, pójdziemy do środka. Inspektor nałożył okulary, przeczytał i mówi – Papiery masz w porządku, nocuj. Dobry ze mnie człowiek. Masz, poczęstuję cię czareczką. – Od dziecka nie piję – odpowiedziałem. – No, gwiżdżmy na to, ale chociaż zjedz z nami kolację. Usiedliśmy przy stole: on, kucharka, młoda kobieta, też dosyć pijana. Mnie posadzili razem z nimi. Przez całą kolację wymyślali sobie nawzajem, a na koniec pobili się.
Inspektor wyszedł do sieni i położył się spać w komorze, kucharka zaczęła sprzątać, myć miski i łyżki, wymyślając swojemu staruszkowi.
Posiedziałem i doszedłem do wniosku, że szybko się ona nie uspokoi. Mówię do niej – Gdzie by tu, mateńko, położyć się spać? Zmęczony jestem drogą. – Zaraz ci, ojczulku, przygotuję. – Przysunęła ławkę do ławy przy oknie frontowym, rozłożyła kawał wojłoku i położyła podgłówek. Położyłem się i zamknąłem oczy, jakbym spał. Kucharka długo jeszcze kręciła się, wreszcie skończyła, zgasiła ogień i podeszła do mnie. Nagle całe okienko, to w kącie z frontu, rama, szyby, resztki futryny rozleciały się w kawałki i spadły ze strasznym trzaskiem, cała izba zatrzęsła się, a za oknem rozległ się bolesny jęk, krzyk i słychać było szamotanie. Kobieta w przerażeniu wyskoczyła na środek izby i runęła na podłogę. Zerwałem się nieprzytomny, myśląc, że się pode mną rozwarła ziemia. Patrzę: dwóch woźniców wnosi do izby człowieka, całego we krwi, tak że nawet twarzy nie było widać. To jeszcze bardziej mnie przeraziło. Okazało się, że był to kurier, który galopował tu, by zmienić konie. Jego woźnica, nie zdoławszy dobrze skręcić w bramę, wybił dyszlem okno, a ponieważ przed domem był rów, bryczka wywróciła się, a kurier, upadając, głęboko rozciął sobie głowę o zaostrzony kół, który umacniał przyzbę. Kurier zażądał wody i wina, by przemyć sobie ranę, przyłożył do niej okład z wina, do tego wypił szklaneczkę i krzyknął – Konie! Stojąc przy ni powiedziałem – Jakże wam, ojczulku, jechać z takim bólem? – Kurier nigdy nie choruje – odpowiedział i pogalopował. Kobietę bez zmysłów woźnice zanieśli w kąt przy piecu, przykryli kawałkiem płótna i powiedzieli – Coś dziwnego przytrafiło się jej ze strachu, dojdzie do siebie. A inspektor poprawił sobie i znów poszedł dosypiać. Zostałem sam.
Wkrótce kobieta podniosła się i zaczęła chodzić z kąta w kąt, jak szalona, a w końcu wyszła z izby. Po modlitwie poczułem, że opadam z sił i przed świtem trochę zasnąłem. Rankiem pożegnawszy się z inspektorem, wyruszyłem w drogę. Szedłem i wznosiłem moją modlitwę z wiarą, ufnością i dziękczynieniem ku Ojcu dobrodziejstw i wszelkiej pociechy, który wybawił mnie od bliskiego nieszczęścia.
Sześć lat po tych wydarzeniach przechodziłem obok pewnego żeńskiego monasteru i zaszedłem do cerkwi pomodlić się.
Gościnnie usposobiona wobec pielgrzymów przeorysza przyjęła mnie po mszy i poleciła podać herbatę. Nagle przyjechali do niej nieoczekiwani goście, wyszła do nich, a mnie zostawiła z mniszkami, które jej posługiwały. Pokorna mniszka nalewająca herbatę pobudziła moją ciekawość i zapytałem – Dawno jesteś, mateńko, w tym monasterze? – Pięć lat – odpowiedziała. – Przyprowadzili mnie tu bez zmysłów i tu Bóg się nade mną zmiłował. A mateńka przeorysza zostawiła mnie u siebie i dokonała postrzyżyn. – Od czego utraciłaś zmysły? – zapytałem. – Z przerażenia. Pracowałam na jakiejś stacji i nocą, gdy spałam, konie wybiły okno. Przeraziwszy się straciłam zmysły. Cały rok moi krewni prowadzali mnie po świętych miejscach i dopiero tu wróciłam do zdrowia. Usłyszawszy to uradowałem się w duszy i sławiłem Boga, który tak mądrze z wszystkiego wyprowadza dobro.
- Wiele byłoby jeszcze do opowiadania – rzekłem zwracając się do mego ojca. – Gdyby opowiadać po kolei, to i trzech dni by nie starczyło, ale może dodam jeszcze jeden przypadek.
Był jasny, letni dzień, gdy w pobliżu drogi zobaczyłem cmentarz, albo lepiej: cały zespół cmentarny, to znaczy jeszcze cerkiew i kilka domów dla duchownych i służby cerkiewnej.
Dzwonili na mszę i poszedłem tam. Szli tam także mieszkający w pobliżu ludzie. Inni, nie dochodząc do cerkwi, siedzieli na trawie i widząc mnie spieszącego się mówili: Nie spiesz się. Nastoisz się do woli zanim zacznie się msza. Odprawia się tu bardzo długo, kapłan chory i jakiś opieszały. Rzeczywiście odprawiało się bardzo długo, kapłan młody, ale straszliwie chudy i blady, celebrował bardzo powoli, zresztą bardzo uroczyście. Na końcu mszy wygłosił z uczuciem przepiękne, zrozumiałe kazanie o tym, jak posiąść miłość ku Bogu.
Kapłan poprosił mnie do siebie i zatrzymał, bym zjadł obiad. Przy stole powiedziałem – Jak uroczyście i dostojnie odprawiasz mszę, ojcze! – Tak, odpowiedział – choć przychodzącym to się nie podoba i szemrzą, ale co zrobić. Każde słowo modlitwy muszę najpierw rozważyć, porozkoszować się nim, a dopiero potem mogę już wypowiedzieć je głośno, bo bez wewnętrznego odczucia i przyjęcia każde wypowiedziane słowo będzie i dla wypowiadającego je, i dla innych bezużyteczne. Cała rzecz polega na życiu wewnętrznym i uważnej modlitwie! Ale jak mało ludzi zajmuje się tymi sprawami -dodał. – To dlatego, że nie chcą, nie dbają o duchowe, wewnętrzne oświecenie – powiedział kapłan. Znów zapytałem – Ale jak je osiągnąć? Wydaje się to bardzo trudne. – Ani trochę. Aby oświecić się w duchu i być człowiekiem uważnym, wewnętrznym, należy wziąć jakikolwiek tekst z Pisma Świętego i jak najdłużej skupić tylko na nim jednym całą uwagę i rozważania, a otworzy się światło zrozumienia. W ten sam sposób należy postępować przy modlitwie: jeśli chcesz, by była ona czysta, prawa i by przynosiła pocieszenie, należy wybrać jakąś modlitwę krótką, składającą się ze słów niewielu, ale mocnych, i powtarzać ją wielekroć i długo, a wtedy poczujesz chęć modlitwy. Bardzo spodobało mi się to pouczenie dane przez kapłana: jakże było ono praktyczne, proste, a jednocześnie głębokie i pełne mądrości! W myślach dziękowałem Bogu, że ukazał mi takiego prawdziwego pasterza swego Kościoła.
Po zakończeniu posiłku kapłan powiedział do mnie – Prześpij się po obiedzie, a ja zajmę się czytaniem Słowa Bożego i przygotowaniem jutrzejszego kazania. – Wyszedłem do kuchni.
Nie było tam nikogo, tylko w kącie, zgarbiona, siedziała jakaś wiekowa staruszka i kaszlała. Siadłem w pobliżu okienka, wyjąłem z torby moje Dobrotolubije i zacząłem sobie po cichutku czytać. Na koniec usłyszałem, że siedząca w kącie staruszka nieustannie szepcze Jezusową modlitwę. Ucieszyłem się słysząc często wypowiadane Najświętsze Imię Pańskie i mówię do niej – Jak to dobrze, mateńko, że wciąż odmawiasz tę modlitwę! To najbardziej chrześcijańskie, zbawiające zajęcie. Tak, ojczulku – odpowiedziała – w moich starych latach jedyną radością jest to, że Pan przebaczy! – Dawno już tak się modlisz? – Od mej młodości, ojczulku, bez tego nie żyłabym, bo modlitwa Jezusowa wybawiła mnie od zguby i od śmierci.
- Jakże to? Opowiedz, proszę ku chwale Boga i ku wysławianiu zbawiennej mocy Jezusowej modlitwy. – Schowałem do torby moje Dobrotolubije, siadłem blisko niej i zaczęła opowiadać:
- Byłam dziewczyną młodą i piękną. Rodzice wyprawili mi zaręczyny i tak jakby jutro miał być ślub, narzeczony szedł ku nam, ale nie zrobił i dziesięciu kroków, jak upadł i umarł nie złapawszy oddechu! Tak się tego wystraszyłam, że odmówiłam zamążpójścia i postanowiłam żyć w dziewictwie i chodzić po świętych miejscach modląc się do Boga. Sama bałam się jednak ruszać w drogę, by z powodu mojej młodości nie spotkało mnie co złego ze strony złych ludzi, ale oto znajoma mi pielgrzymująca staruszka nauczyła mnie, bym gdziekolwiek idę wciąż, nieustannie odmawiała modlitwę Jezusową i bym wierzyła mocno, że z tą modlitwą żadne nieszczęście nie może w drodze się zdarzyć. Uwierzyłam temu i istotnie chodziłam zawsze pomyślnie, nawet w najbardziej odległe święte miejsca, moi rodzice dawali mi na to pieniądze. Na starość zachorowałam i tutejszy ojciec łaskawie trzyma mnie tu i karmi.
Słuchając tego z radością nie wiedziałem, jak dziękować Bogu za dzień, w którym ujrzałem tak pouczające przykłady. Potem, uprosiwszy błogosławieństwa dobrego i pobożnego kapłana, ruszyłem rozradowany w drogę.
A już całkiem niedawno, gdy szedłem tu przez kazańską gubernię, zdarzyło mi się jeszcze zobaczyć, jak moc modlitwy w imię Jezusa Chrystusa staje się dostępna i dla tych, którzy zajmują się nią nieświadomie, i jak częstość i długotrwałość modlitwy jest najpewniejszą i najkrótszą drogą do osiągnięcia dobrych owoców modlitwy. Kiedyś nocowałem w osiedlu Tatarów. Wszedłszy tam, zobaczyłem pod oknem jednej z chat bryczkę i ruskiego woźnicę.
Przy bryczce pasły się konie. Ucieszywszy się tym, zamierzałem prosić o nocleg właśnie tu, sądząc, że przynajmniej będę spał pośród chrześcijan. Podszedłem i pytam woźnicę – Kto to podróżuje? Odpowiedział mi, że to jego pan jedzie z Kazania na Krym. W czasie mojej rozmowy z woźnicą ów podróżujący pan, odchyliwszy skórzany bok bryczki, wyjrzał z niej, spojrzał na mnie i mówi – Sam nocuję tutaj, ale nie poszedłem do chaty, bo u Tatarów bardzo kiepsko i postanowiłem zostać na noc w bryczce. Potem ów pan wyszedł przespacerować się – wieczór był piękny – i zaczęliśmy rozmowę.
Pośród wielu wypytywań, oto co opowiedział mi o sobie Do sześćdziesiątego piątego roku życia służyłem we flocie w randze komandora. Na starość zaatakowała mnie nieuleczalna choroba, podagra, i przeszedłszy na rentę zamieszkałem na Krymie w chutorze mej żony, niemal ciągle chorując. Moja żona była kobietą postrzeloną, roztargnioną, do tego wielką karciarą. Nudno jej było mieszkać ze mną chorym i rzuciwszy mnie wyjechała do Kazania, do naszej córki, która tu przypadkiem wyszła za mąż za pracującego urzędnika. Obdarła mnie ze wszystkiego, wywiozła ze sobą nawet służbę, a mnie zostawiła tylko ośmioletniego chłopaczka, mojego chrześniaka.
Tak oto żyłem sam przez jakieś trzy lata. Chłopiec, który mi pomagał, był zdolny, bystry i potrafił zrobić wszystko w domu: sprzątał pokój, rozpalał piec, gotował kleiki i kaszki, nastawiał samowar. Przy tym wszystkim był to jednak nadzwyczaj żywy i nie milknący psotnik. Nieustannie biegał, stukał, krzyczał, swawolił i tym wszystkim bardzo mi dokuczał.
Z powodu choroby, ale też z nudów, zawsze lubiłem czytać rzeczy duchowe. Miałem przepiękną książkę Grzegorza Palamasa o modlitwie Jezusowej, czytałem ją prawie bez ustanku, a po trochu odmawiałem też modlitwę. Mój chłopak mi przeszkadzał, a żadne groźby i kary nie powstrzymywały go od wybryków. Pomyślałem wreszcie, by sadzać go u siebie w pokoju na ławeczce i kazać mu odmawiać nieustannie Jezusową modlitwę. Najpierw bardzo mu się to nie podobało, na wszelkie sposoby tego unikał i często milczał.
Żeby zmusić go do spełniania mojego nakazu, kładłem przy sobie rózgę. Gdy odmawiał modlitwę, czytałem spokojnie książkę, albo słuchałem go, ale gdy tylko zamilknął pokazywałem mu rózgę i przestraszony znowu się brał za modlitwę. Bardzo to mnie uspokajało, bo w domu zaczęła panować cisza. Po pewnym czasie zauważyłem, że już nie trzeba rózgi: chłopiec chętniej i pilniej zaczął wypełniać mój nakaz. Nawet ja dostrzegłem rzeczywistą przemianę w jego żywym charakterze, chłopiec przycichł, stał się bardziej milkliwy, a prace domowe wykonywał lepiej. Ucieszyło mnie to i zacząłem dawać mu więcej swobody. I co się w końcu okazało? Tak przyzwyczaił się do modlitwy, że prawie zawsze, przy każdym zajęciu odmawiał ją bez żadnej z mojej strony zachęty czy przymuszenia. Kiedy go o to zapytałem, odpowiadał, że nieprzeparcie ciągnie go do odmawiania modlitwy. – A co przy tym odczuwasz? – Nic, tylko czuję, że jest mi tak dobrze, gdy się modlę. – Jak to, dobrze? – Nie wiem, jak to powiedzieć. – Wesoło ci, czy co? – Tak, wesoło.
Miał już dwanaście lat, gdy zaczęła się wojna krymska, wyjechałem do córki do Kazania i chłopca zabrałem ze sobą.
Umieścili go w kuchni z innymi, bardzo z tego powodu tęsknił i skarżył mi się, że ludzie bawiąc się i swawoląc zaczepiali go, śmiali się i tak przeszkadzali mu zajmować się modlitwą. Wreszcie po jakichś trzech miesiącach wchodzi do mnie i mówi – Wyjeżdżam do domu, nie mogę znieść tej nudy i hałasu. Powiedziałem mu – Jakże sam wyruszysz w tak daleką podróż, do tego w zimie? Zaczekaj aż ja będę jechał i zabiorę cię ze sobą. Następnego dnia chłopak zniknął. Szukali go wszędzie, ale nie odnaleźli. W końcu otrzymuję z Krymu, od ludzi, którzy pozostali w naszym chutorze, list o tym, że chłopiec, czwartego kwietnia, w drugi dzień Paschy, został znaleziony martwy w mym domu. Leżał na podłodze w moim pokoju, dostojnie: ręce na piersi, pod głową czapka z daszkiem, uciekał w tym samym lekkim surduciku, w który ubierał się u mnie. Pochowali go w moim ogrodzie. Otrzymawszy tę wiadomość bardzo się zdziwiłem, w jaki sposób tak szybko dotarł chłopiec do chutoru.
Uciekł 26 lutego, a znaleziono go 4 kwietnia. W ciągu miesiąca przebyć około trzech tysięcy wiorst, daj Boże i końmi. Przecież to ze sto wiorst dziennie. W dodatku w lekkim ubraniu, bez dokumentów i bez kopiejki. Załóżmy, że go nawet ktoś podwoził, ale i tu przecież nie obyłoby się bez szczególnej Opatrzności i opieki Bożej. Tak to, powiedział ów pan, chłopiec ten zakosztował owoców modlitwy, a ja nawet w mojej starości nie osiągnąłem jego miary.
Po tym wszystkim zacząłem mówić do tego pana – Znam, ojczulku, tę przepiękną książkę wielebnego Grzegorza Palamasa, którą byłeś łaskaw czytać, ale w niej najwięcej rozważa się tylko ustną formę modlitwy Jezusowej. Przeczytajcie jednak sobie książkę, co się nazywa Dobrotolubije, a dopiero tam znajdziecie pełne i dokładne pouczenie o tym, jak osiągnąć duchową formę tej modlitwy w umyśle i w sercu, i jak zakosztować jej najrozkoszniejszych owoców. I pokazałem mu moje Dobrotolubije. Zauważyłem, że z zadowoleniem przyjął moją radę i obiecał postarać się o tę książkę.
- Mój Boże, pomyślałem, jakież to zdumiewające przejawy mocy Bożej ogląda się jako skutki tej modlitwy! Jak mądry i pouczający jest przypadek, o którym usłyszałem. Rózga nauczyła chłopca modlitwy, a modlitwa stała się potem dla niego pociechą! Czyż nie są rózgami Bożymi te smutki i utrapienia, które napotykamy na drodze modlitwy? A zatem czego boimy się i czemu przejęci jesteśmy niepokojem, kiedy te rózgi pokazuje nam ręka naszego Ojca niebieskiego, pełnego bezgranicznej miłości, i gdy rózgi te nakłaniają nas do gorliwszego uczenia się modlitwy i prowadzą nas ku niewypowiedzianym pociechom?
Kończąc moje opowieści, powiedziałem memu ojcu duchownemu – Wybacz mi, na Boga, rozgadałem się, a święci ojcowie rozmowę, nawet o najbardziej duchowym charakterze, ale nieumiarkowaną, nazywają pustym gadaniem. Czas mi iść rozejrzeć się za moim towarzyszem podróży do Jerozolimy. Pomódl się za mnie, biednego grzesznika, żeby Pan w swym wielkim miłosierdziu przygotował mi drogę ku dobremu.
- Z całej mej duszy życzę ci, umiłowany w Panu bracie – powiedział on – by przepełniona miłością laska Boża chroniła twą drogę i towarzyszyła ci jak anioł Rafael Tobiaszowi!
Część II : Spotkanie z pielgrzymem czyli rozmowy o modlitwie
Spotkanie pierwsze:
Piąta opowieść
Rok już minął od ostatniego spotkania z pielgrzymem, gdy wreszcie ciche stukanie do drzwi i modlitewne pozdrowienie obwieściło nadejście owego błogosławionego brata, ku wielkiej radości serca tego, który nań oczekiwał.
- Wejdź, umiłowany bracie! Razem będziemy składać dzięki Panu, który pobłogosławił twą drogę i powrót!
- Chwała i dziękczynienie Najwyższemu Ojcu łask za wszystko, co tylko przygotowuje według swego zamysłu, zawsze przynoszącemu dobro nam, pielgrzymom i przybyszom w „ziemi obcej”! Przecież i ja, grzesznik, pożegnawszy cię w zeszłym roku, teraz znowu, dzięki Bożej łasce, doznaję zaszczytu ujrzenia cię i usłyszenia twego serdecznego powitania. Pewnie oczekujesz ode mnie szczegółowej opowieści o świętym Bożym mieście, Jerozolimie, ku której tęskniła moja dusza i ku której niezachwianie kierowałem moje pragnienia, ale nie zawsze spełnia się to, co zamierzamy. Także mnie się to przydarzyło i nic w tym dziwnego, bo czyż mnie, biednemu grzesznikowi, miał przypaść w udziale zaszczyt stąpania po tej uświęconej ziemi, noszącej ślady boskich stóp Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa?
Przypominasz sobie, ojczulku, że wyruszyłem tam w zeszłym roku w towarzystwie głuchego starca, mając list irkuckiego kupca do jego syna w Odessie, z prośbą o wyprawienie mnie do Jerozolimy. Rzeczywiście, szczęśliwie i szybko dotarliśmy do Odessy. Mój towarzysz podróży zaraz znalazł miejsce na statku płynącym do Konstantynopola i wyruszył w drogę, a ja zostałem z owym listem, by odszukać syna irkuckiego kupca. Dom jego odnalazłem szybko, ale ku memu zdziwieniu i z żalem stwierdziłem, że mój dobroczyńca nie żyje: minęły już trzy tygodnie od momentu, gdy zmarł po krótkiej chorobie i został pochowany. Zasmuciło mnie to wprawdzie bardzo, ale zdałem się na wolę Boga. Wszyscy domownicy pogrążeni byli w smutku, wdowa po zmarłym, która została z trójką maleńkich dzieci, smuciła się do tego stopnia, że nieustannie płakała i po kilka razy dziennie padała w udręce na ziemię. Zdawało się, że ten głęboki żal nie pozwoli jej żyć długo. Mimo wszystko jednak przyjęła mnie życzliwie, a nie mając, ze względu na sytuację, możliwości wyprawienia mnie do Jerozolimy, zaprosiła mnie w gościnę do siebie na dwa tygodnie, po tym bowiem czasie obiecał przyjechać do Odessy ojciec zmarłego, by rozporządzić, rozliczyć i zorganizować handlowe sprawy osieroconej rodziny. Tym sposobem zostałem.
Mieszkam tak tydzień, miesiąc jeden, drugi, ale zamiast przyjechać, kupiec przysłał list, w którym powiadamiał, że ze względu na okoliczności nie może do nich przyjechać i radził, by rozliczeń dokonali oficjaliści, a oni wszyscy by, nie zwlekając, wyjeżdżali do niego, do Irkucka. Zaczęły się przygotowania do podróży, krzątanina, a ponieważ zauważyłem, że nie mają dla mnie czasu, to podziękowawszy za gościnność i pożegnawszy się, zacząłem znów moją wędrówkę po Rosji.
Myślałem, oj, myślałem: dokądże teraz pójdę? Wreszcie uchwyciłem się myśli, by najpierw pójść do Kijowa, bo nie byłem tam już wiele lat. Powędrowałem… Oczywiście, bolałem nad tym, że nie spełniło się moje pragnienie dotarcia do Jerozolimy, ale przecież nie nastąpiło to bez Bożego zamysłu, myślałem sobie i uspokajałem się nadzieją, że Bóg miłujący człowieka przyjmie ten mój zamiar za sam czyn i w tym pełnym ubóstwa wędrowaniu nie pozostawi mnie bez pouczenia i duchowego pożytku…
Tak też się stało, spotykałem bowiem ludzi, którzy objawili mi wiele rzeczy, których dotąd nie znałem, i oświecali moją ciemną duszę niosąc jej ratunek. Gdybym nie wyruszył w tę drogę zmuszony koniecznością, nigdy nie napotkałbym tych dobroczyńców mojej duszy. Tak to wędrowałem, w ciągu dnia modliłem się, a wieczorami, zatrzymując się na nocleg, czytałem moje Dobrotolubije ku pokrzepieniu i pobudzeniu mojej duszy do walki z niewidzialnymi wrogami zbawienia.
Wreszcie odszedłszy od Odessy jakieś siedemdziesiąt wiorst, zobaczyłem coś wspaniałego: wielki tabor z towarem, ze trzydzieści wozów, i dopędziłem go. Jakiś woźnica jako przewodnik, szedł przy swoim koniu na przedzie, a pozostali, gromadą szli nie opodal. Droga biegła obok stawu, przez który przepływała woda; pokruszony wiosenny lód wirował niesiony przez nią ze straszliwym łoskotem. Idący przodem młody woźnica zatrzymał nagle konia, a zaraz musiał się zatrzymać cały tabor. Pozostali woźnice podbiegli, patrzą, a tu ten, co się zatrzymał, zaczyna ściągać ubranie. Pytają go, dlaczego to robi, a on powiada, że ma ochotę wykąpać się w stawie. Woźnice byli zdziwieni, jeden z nich zaczął się naśmiewać, inny zaklął, wyzywając go od głupców, a jego rodzony, starszy brat zaczął go powstrzymywać i nakłaniać, by jechał dalej. Ten jednak bronił się i w żaden sposób nie chciał posłuchać. Niektórzy spośród młodych woźniców zaczęli dla żartu czerpać wodę ze stawu wiaderkami do pojenia koni i lać ją na amatora kąpieli, jeden na głowę, inny za kołnierz; wołali: No, już my cię wykąpiemy. Jak tylko poczuł wodę, krzyknął: Och, ja
akramentach. Czynił tak i zaraz się wyspowiadał i przystąpił do Komunii. Wprawdzie zjawy jeszcze, choć rzadko, nań przychodziły, to jednak łatwo przepędzał je Jezusową modlitwą. By łatwiej wstać w niedzielę na jutrznię, położył się wieczorem wcześniej i wciąż odmawiał Jezusową modlitwę, a ja w kąciku, przy nocnej lampce, czytałem jeszcze moje Dobrotolubije. Minęła tak pewnie godzina i zasnął. Zacząłem się modlić, gdy po jakichś dwudziestu minutach drgnął, przebudził się, wstał, podbiegł do mnie cały zapłakany i powiedział z wielką radością – Och, bracie, co ja widziałem! Jak mi lekko i radośnie. Wierzę, że Bóg nie dręczy, a miłuje grzeszników. Chwała Tobie, Boże, chwała Ci!
Zdziwiony tym i uradowany, poprosiłem, by opowiedział mi, co się stało.
- Było to tak: jak tylko zasnąłem, zobaczyłem siebie na tej samej łące, gdzie przeszedłem męczarnie. Na początku się przestraszyłem, ale widzę, że chmury nie ma. Zamiast niej wschodzi jasne słońce; wspaniała jasność rozświetliła całą łąkę i ujrzałem tam piękne kwiaty i trawy. Nagle podszedł do mnie bliziuteńko mój dziadek, tak piękny, że nie mogłem się napatrzeć, i mówi do mnie mile i życzliwie – Idź do Żytomierza, do cerkwi świętego Jerzego Zwycięzcy, przyjmą cię na cerkiewnego stróża. Zostań tam aż do śmierci i módl się nieustannie. Bóg zmiłuje się nad tobą. – Powiedziawszy to uczynił nade mną znak krzyża i zaraz zniknął. Poczułem w sobie radość taką, że nie można jej wypowiedzieć. Jakby zwalił się ze mnie jakiś ciężar, a ja uleciałbym ku niebu… Z tym się obudziłem, czując, że mi lekko.
Moje serce nie wie, co ma czynić z radości. Cóż mi pozostaje? Idę zaraz do Żytomierza, jak mi to polecił dziadek. Z modlitwą łatwiej mi będzie iść!
- Ulitujże się, miły bracie, dokąd pójdziesz o północy? Wysłuchaj chociaż jutrzni. Tak, pomódl się, i z Bogiem. Nie zasnęliśmy już i po tej rozmowie poszliśmy do cerkwi. Całą jutrznię modlił się gorliwie, ze łzami w oczach. Mówił, że tak mu jest lekko i radośnie, i że modlitwę Jezusową odmawia z rozkoszą. Potem podczas liturgii przyjął świętą Komunię, a po obiedzie odprowadziłem go na trakt wiodący do Żytomierza. Pożegnaliśmy się ze łzami, ale pełni radości.
Zacząłem teraz myśleć o sobie i zastanawiać się, dokąd mam iść. Wreszcie postanowiłem powrócić do Kijowa. Ciągnęły mnie tam wspomnienia mądrych pouczeń spowiednika i myśl, że może mieszkając u niego trafię na jakichś pobożnych dobroczyńców, którzy wyprawią mnie do Jerozolimy, albo przynajmniej na Górę Atos. Tydzień jeszcze zostałem w Poczajowie, spędzając czas na wspominaniu tych pouczających spotkań, które trafiły się podczas moich wędrówek, i na zapisywaniu niektórych budujących spraw. Wybrałem się już w drogę, zabrałem torbę i poszedłem do cerkwi, by przed wyprawą pokłonić się Matce Bożej, pomodlić się na świętej liturgii i zaraz ruszać przed siebie.
Stałem z tyłu cerkwi, gdy pojawił się jakiś człowiek. Nie był ubrany zbyt bogato, ale wyglądał na szlachetnie urodzonego. Zapytał mnie, gdzie sprzedają świece. Wskazałem mu to miejsce. Liturgia się skończyła. Zostałem jeszcze, by pomodlić się przy śladzie stopy Bożej Matki. Pomodliłem się i ruszyłem w drogę. Przeszedłem kawałek ulicą, gdy zobaczyłem, że w jednym z domów otwarte jest okno, a pod nim siedzi jakiś pan i czyta książkę. Musiałem przejść obok tego okna i zobaczyłem, że to siedzi ten człowiek, który pytał mnie w cerkwi o świece. Przechodząc zdjąłem więc czapkę, a on skinął na mnie i pyta – Pewnie jesteś pielgrzymem? Zaprosiwszy do domu wypytał, kim jestem i dokąd idę. Potem przyniósł mi herbatę i powiada Posłuchaj, mój miły! Radziłbym ci pójść do monasteru sołowieckiego, jest tam całkiem samotna i spokojna pustelnia, zwana anzerską. To jakby druga Góra Atos.
Przyjmują tam każdego, a ćwiczenie polega tylko na czytaniu w cerkwi psałterza, po kolei, po cztery godziny na dobę. Ja też tam właśnie wędruję, i to tak, jak przyrzekłem, pieszo.
Poszlibyśmy razem, byłoby mi z tobą bezpieczniej, bo powiadają, że drogi tam głuche, a ja mam pieniądze. Żywiłbym cię przez całą drogę, szlibyśmy jeden od drugiego o trzy sążnie, by sobie nie przeszkadzać w modlitwie. Pomyśl, bracie, i zgódź się! Także dla ciebie będzie to pożyteczne.
Usłyszawszy to zaproszenie, uznałem to wydarzenie, tak nieoczekiwane, za daną mi przez Bożą Matkę wskazówkę co do dalszej mej drogi. Prosiłem Ją bowiem o skierowanie mnie na drogi dobra, dlatego bez namysłu zgodziłem się.
Wyruszyliśmy następnego dnia w drogę. Szliśmy trzy doby, jak umówiliśmy się, jeden za drugim. Mój towarzysz podróży wciąż czytał książkę, ni dniem, ni nocą nie wypuszczał jej z rąk, a czasem nad czymś rozmyślał. Zatrzymaliśmy się wreszcie, by zjeść obiad. Jadł samotnie, książka leżała przed nim otwarta, zaglądał do niej raz po raz. Zobaczyłem, że książka ta to Ewangelie i powiedziałem – Ośmielę się zapytać, ojczulku, czemu to tak dniem i nocą nie wypuszczasz z rąk Ewangelii, a trzymasz je wciąż i nosisz ze sobą?
- Dlatego – odpowiedział – że prawie zawsze z niej jednej się uczę.
- Czego się pan uczy? – pytałem dalej.
- Chrześcijańskiego życia polegającego na modlitwie. Uważam modlitwę za najważniejszy i niezbędny sposób zbawienia, za pierwszy obowiązek każdego chrześcijanina. Modlitwa to pierwszy stopień, ale i korona życia bogobojnego. Dlatego Ewangelie wciąż nakazują nieustanną modlitwę. Inne sprawy pobożne mają wyznaczony swój czas, ale dla modlitwy każdy czas jest stosowny. Bez niej nic dobrego nie uczynisz, a z kolei bez Ewangelii właściwej modlitwy się nie nauczysz. Dlatego wszyscy, którzy osiągnęli zbawienie drogą życia wewnętrznego, czy byli to święci głosiciele Bożego słowa, czy pustelnicy i samotnicy, a nawet wszyscy bogobojni chrześcijanie, za swoje stałe, ciągłe zajęcie uważali zgłębianie Słowa Bożego, a czytanie Ewangelii było dla nich sprawą zasadniczą. Wielu z nich wciąż miało w swych dłoniach Ewangelie, a tym, którzy prosili ich o pouczenie, dawali taką radę: Siądź w cichej celi i czytaj Ewangelie raz, a potem na nowo.
Bardzo mi się spodobały te wywody i jego pragnienie modlitwy. Zapytałem – Z którego zwłaszcza pouczenia Ewangelii zaczerpnął pan naukę modlitwy?
- Od wszystkich czterech Ewangelistów – odpowiedział – jednym słowem z całego Nowego Testamentu, czytając jego księgi po kolei. Czytałem je długo, wczytywałem się, aż dostrzegłem, że we wszystkich Ewangeliach, poczynając od pierwszego Ewangelisty, odnaleźć można podane stopniowo i powiązane ze sobą elementy nauczania modlitwy.
Przedstawione są one po kolei, w należytym porządku i tworzą cały system. Na przykład: na samym początku podane jest wprowadzenie do nauki modlitwy, potem forma albo zewnętrzny sposób wyrażania jej w słowach, dalej warunki, których spełnienie konieczne jest przy modlitwie, sposób jej nauczenia się i przykłady. Wreszcie tajemna nauka wewnętrznej, duchowej, nieustannej modlitwy w imię Jezusa Chrystusa, która ukazana jest jako wznioślejsza i bardziej dobroczynna, niż modlitwa mająca formę zwykłą. Potem o niezbędności tej modlitwy, jej błogosławionych skutkach i o innych sprawach. Jednym słowem wszystko szczegółowo, pełne poznanie praktyki modlitwy, systematycznie czy też logicznie przedstawione w Ewangeliach od samego początku aż do końca.
Usłyszawszy to, zamierzałem prosić, by pokazał mi wszystko szczegółowo, i dlatego powiedziałem – Ponieważ najbardziej lubię słuchać i rozmawiać o modlitwie, to ogromnie pragnąłbym ujrzeć ze wszystkimi szczegółami te tajemne związki widoczne w nauczaniu modlitwy. Pokażże mi to wszystko, na Boga, w samej Ewangelii.
Zgodził się chętnie i powiedział – Otwórz swoje Ewangelie, patrz uważnie i zaznaczaj to, co będę mówił (podał mi ołówek). Pozwól, że zajrzę do moich notatek. Odszukaj – zaczął najpierw szósty rozdział Ewangelii według św. Mateusza i przeczytaj w nim wiersze od piątego do ósmego. Tu znajdziesz przygotowanie do modlitwy albo wprowadzenie do niej, pouczające, żebyś modlitwę zaczynał nie dla próżności i nie pośród hałasu, ale w miejscu samotnym i spokojnym, prosząc w niej tylko o przebaczenie grzechów i o zjednoczenie z Bogiem, nie wymyślając licznych i zbytnich próśb w różnych życiowych potrzebach, jak to czynią poganie. Potem przeczytaj w tym samym rozdziale wiersze od dziewiątego do trzynastego. Tu pokazana jest forma modlitwy, to znaczy jakimi słowami należy ją wypowiadać. W niezwykle mądry sposób łączy się tu wszystko, co jest niezbędne i konieczne dla naszego życia. Dalej przeczytaj jeszcze wiersze czternasty i piętnasty tego rozdziału, a ujrzysz warunek, jaki musi być spełniony, by modlitwa była prawdziwa, rzeczywista, bo bez przebaczenia tym, którzy nas urażają, Pan nie wybaczy naszych grzechów. Przeszedłszy do rozdziału siódmego znajdziesz w wierszach od siódmego do jedenastego sposoby osiągnięcia skuteczności modlitwy i zachętę do nadziei: proście, szukajcie, kołaczcie. To wzmocnione wyrażenie wskazuje na częstotliwość modlitwy i na konieczność głównie takiego się w niej ćwiczenia, by modlitwa nie tylko towarzyszyła wszystkim naszym zajęciom, ale by przewyższała je czasowo. Jest to najważniejsza cecha modlitwy. Przykład tego zobaczysz w czternastym rozdziale Ewangelisty Marka, w wierszach od trzydziestego drugiego do czterdziestego, gdzie sam Jezus Chrystus powtarza kilkakrotnie tę samą modlitwę. Podobny przykład częstej modlitwy ukazuje Ewangelista Łukasz (11,5-13) w przypowieści o natrętnym przyjacielu, a także o wdowie naprzykrzającej się sędziemu (18,1-8), przedstawiając polecenia Chrystusa, by zawsze, w każdym czasie i na każdym miejscu modlić się i nie ustawać, to znaczy nie być leniwym.
Po tym dokładnym pouczeniu także Ewangelia według św. Jana odsłoni nam dostęp do tak ważnej nauki tajemnej wewnętrznej modlitwy serca. Po pierwsze, w pouczający sposób przedstawiona jest tam rozmowa Jezusa z Samarytanką, gdzie objawione zostaje wewnętrzne, w duchu i w prawdzie, oddawanie czci Bogu, czego On właśnie pragnie i czym jest nieustanna i prawdziwa modlitwa, płynąca jak woda żywa ku żywotowi wiecznemu (J 4,5-25). Dalej w rozdziale piętnastym, w wierszach od czwartego do ósmego, jeszcze wyraźniej ukazana jest moc, siła i niezbędność modlitwy wewnętrznej, to jest przebywania duszy w Chrystusie, w stanie nieustannego pamiętania o Bogu. Wreszcie przeczytaj w szesnastym rozdziale u tego Ewangelisty wiersze od dwudziestego trzeciego do dwudziestego piątego.
Popatrz, jak wielka jest tu ujawniona tajemnica! Czyż nie widzisz, że modlitwa w imię Jezusa Chrystusa, tak zwana modlitwa Jezusowa, to znaczy: „Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną”, powtarzana często i wielokrotnie, ma moc przeogromną i z wielką łatwością otwiera serce i uświęca. Prawdziwie można to zobaczyć na przykładzie Apostołów, którzy niejeden rok byli uczniami Zbawcy naszego Chrystusa i zostali przez Niego nauczeni modlitwy Pańskiej, to jest Ojcze nasz, znanej dzięki nim także nam: przy końcu swego ziemskiego życia Jezus Chrystus ujawnił im tajemnicę tego, czego brakowało jeszcze ich modlitwie, by była rzeczywiście skuteczna. Powiedział im: „Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna” (J 16,24). I tak też się stało, bo gdy Apostołowie nauczyli się wypowiadać modlitwę w imię Władcy wszechrzeczy Jezusa Chrystusa, ileż dokonali zdumiewających cudów i jak sami zostali oświeceni! Czy już dostrzegasz związek i pełnię nauki modlitwy, tak mądrze przedstawionej w świętej Ewangelii? Jeśli teraz zaczniesz czytać także listy Apostołów, to w nich znajdziesz logiczny wykład modlitwy.
Wskażę ci teraz, by kontynuować moje poprzednie uwagi, te miejsca, które ukazują wszystko, co ma związek z modlitwą. Tak w Dziejach Apostolskich opisana jest praktyka pierwszych chrześcijan, oświeconych wiarą w Jezusa Chrystusa (4,31), gorliwego i stałego ćwiczenia się w modlitwie; opowiedziane jest tam 0 owocach, skutkach tego stałego przebywania na modlitwie, to jest o wylaniu Ducha Świętego i Jego darów na tych, którzy się modlili. Podobną rzecz zobaczysz w rozdziale szesnastym, w wierszach 25 i 26. Potem przejdź po kolei listy Apostołów, a zobaczysz: 1. Jak niezbędna jest modlitwa we wszystkich życiowych sytuacjach (Jk 5,13–16); 2. Jak Duch Święty pomaga się modlić (Jud 1,20-21 i Rz 8,26); 3. Że zawsze należy modlić się w Duchu (Ef 6,18); 4. Jak potrzebne jest w modlitwie wyciszenie albo wewnętrzny pokój (Flp 4,6-7); 5. Jak konieczna jest nieustanna modlitwa (1 Tes 5,17); 6. Wreszcie zauważmy, że modlić się należy nie tylko za siebie, ale za wszystkich (1 Tm 2,1-5).
Tym sposobem, wczytując się przez długi czas uważnie, można znajdować liczne jeszcze objawienia ukrytej w Słowie Bożym tajemnej wiedzy, która umyka przy czytaniu rzadkim albo pośpiesznym. Czy zatem dostrzegłeś, jak niezwykle mądrze i logicznie, to znaczy z tajemną wewnętrzną więzią, ukazuje Nowy Testament naszego Pana Jezusa Chrystusa, pouczenie o tym przedmiocie, który teraz śledzimy? W jakim cudownym, logicznym porządku ułożone jest to we wszystkich czterech Ewangeliach? Oto przykład: u św. Mateusza widzimy wstęp, wprowadzenie do modlitwy, samą jej postać, warunki i inne sprawy; dalej u św. Marka znajdujemy przykłady, u św. Łukasza – przypowieści, u św. Jana – tajemne ćwiczenia w zakresie modlitwy wewnętrznej, choć wszystko to można znaleźć, w większym czy mniejszym stopniu, u wszystkich Ewangelistów. W Dziejach Apostolskich ukazana jest praktyka i skutki modlitwy; w listach Apostołów, jak i Apokalipsie liczne sprawy nierozdzielnie łączą się z modlitwą! Oto dlaczego zadowalam się samą tylko lekturą Ewangelii przy badaniu wszelkich dróg życia wiodącego ku zbawieniu duszy.
Przez cały czas zaznaczałem w mojej Biblii wskazywane przez niego i wyjaśniane miejsca z Ewangelii. Wszystko to było dla mnie nadzwyczaj pouczające i bardzo mu dziękowałem.
Wędrowaliśmy potem jeszcze przez pięć dni w milczeniu. Mego towarzysza podróży bardzo rozbolały nogi, nie był pewnie przyzwyczajony do ciągłego chodzenia, dlatego najął podwodę z dwójką koni i zabrał mnie ze sobą. Tak dojechaliśmy do waszych granic i zatrzymaliśmy się na trzy doby, by po odpoczynku zaraz wyruszyć do Anzerów, z niecierpliwością bowiem pragnął się tam dostać.
- Zdumiewający jest ten twój towarzysz podróży! Tak pobożny! Jest też pewnie wielce wykształcony, chętnie bym go poznał. – Mieszkamy razem na tej samej kwaterze, może jutro przyjdziemy razem. Teraz już późno… Wybacz mi!
Część druga: Spotkanie drugie
Brat wspomagany przez brata jest jak twierdza wysoka,umocniony jest jak potężne królestwo. /Prz 18,19/
- Według danego wczoraj słowa i obietnicy przychodzę dziś, zaprosiwszy tego godnego szacunku towarzysza podróży, który zbawczą rozmową osładzał trudy mojej drogi pielgrzyma i którego pragnąłeś ujrzeć.
- Wielka to przyjemność dla mnie, a także, mam nadzieję, dla moich najszlachetniejszych gości ujrzeć was obu i usłyszeć pożyteczne słowo człowieka doświadczonego. Oto są u mnie wielebny mnich-pokutnik i pobożny kapłan, a ponieważ tam, gdzie dwóch lub trzech zbierze się w imię Jezusa Chrystusa, tam On sam obiecuje swą obecność, to zapewne na nas pięciu zebranych w Jego imię, łaska Jego wyleje się jeszcze obficiej!
Wczorajsza opowieść twego towarzysza podróży, miły bracie, o twoim żarliwym
przywiązaniu do świętej Ewangelii, bardzo jest ciekawa i pouczająca. Chciałbym usłyszeć, w jaki sposób została ci objawiona ta wielka tajemnica pobożności?
- Bóg pełen miłości, pragnący zbawić wszystkich i doprowadzić umysły do poznania prawdy, objawił mi tę wiedzę przez wielką swą miłość w sposób cudowny, bez jakiegokolwiek ludzkiego pośrednictwa. Przez pięć lat byłem profesorem liceum. Życie moje biegło mrocznymi ścieżkami rozpusty, pociągała mnie gorączka filozofowania według sposobu tego świata, a nie Chrystusa. Może całkiem bym się zatracił, gdyby nie powstrzymywało mnie jeszcze trochę to, że mieszkałem z bogobojną moją matką i z rodzoną siostrą, troskliwą i cnotliwą…
Pewnego razu, przechadzając się po miejskim bulwarze, spotkałem wspaniałego młodego człowieka i zaznajomiłem się z nim. Opowiedział mi, że jest Francuzem, studentem, ale już po egzaminach, że przyjechał z Paryża, i że chciałby być zatrudniony jako guwerner. Jego doskonałe wykształcenie bardzo mi odpowiadało, jako przyjezdnego zaprosiłem go więc do siebie i tak zaprzyjaźniliśmy się. W ciągu dwóch miesięcy nierzadko mnie odwiedzał.
Czasem chodziliśmy obaj na spacery, życie prowadziliśmy lekkie, razem bywaliśmy w różnych towarzystwach, oczywiście najbardziej niemoralnych. Wreszcie pojawił się on u mnie z zaproszeniem do takiego właśnie towarzystwa i żeby jeszcze bardziej mnie przekonać, zaczął wysławiać wesołość i przyjemność miejsca, do którego mnie zapraszał. Powiedział o tym kilka słów i nagle poprosił, byśmy wyszli z mego gabinetu, tam bowiem rozmawialiśmy, i usiedli w salonie. Wydało mi się to dziwne, a że już nieraz zauważałem jego niechęć do przebywania w moim gabinecie, zapytałem go o przyczynę tej prośby. Zatrzymałem tu go jeszcze także dlatego, że salon znajdował się obok pokoju mojej matki i siostry i rozmawianie z nim o sprawach błahych byłoby nieprzyzwoitością. Podtrzymywał swoją prośbę używając różnych wykrętów, wreszcie powiedział mi szczerze: masz tu na półce między książkami Ewangelie, szanuję je tak, że trudno mi w ich obecności rozmawiać o naszych próżniactwach. Zabierz je stąd, proszę, a będziemy mogli rozmawiać swobodnie.
Z powodu swej lekkomyślności uśmiechnąłem się na te słowa, wziąłem Ewangelie z półki i mówię: dawno mi to już mogłeś powiedzieć! Podałem mu je i powiadam: sam zanieś do tamtego pokoju! Ewangelie tylko go dotknęły, a on zaraz się zatrząsł i zniknął. Byłem tak przerażony, że upadłem bez czucia na podłogę. Usłyszeli to inni domownicy, przybiegli i przez dobre pół godziny nie mogli przywrócić mi przytomności. Wreszcie ocknąłem się, poczułem silny strach, drżenie, niespokojne wzburzenie i zupełne odrętwienie ręki i nogi, takie, że nie mogłem nimi poruszać. Wezwany lekarz określił to mianem paraliżu wskutek jakiegoś silnego wstrząsu lub przestrachu. Przez cały rok po tym wydarzeniu, troskliwie kurowany przez licznych medyków, leżałem bez najmniejszej poprawy w chorobie, która w konsekwencji zmusiła mnie do porzucenia uczonych zajęć i przejścia na rentę. W tym czasie zmarła także moja będąca już w starszym wieku matka, moja siostra zdecydowała się poświęcić życiu w monasterze, a wszystko to jeszcze bardziej pogarszało moją chorobę.
Jedno tylko było radością w tym bolesnym dla mnie czasie: czytanie Ewangelii, której od początku mej choroby nie wypuszczałem z rąk, bo była ona dla mnie gwarancją tego cudu, który mi się przydarzył.
Nieoczekiwanie zaszedł do mnie pewnego razu nie znany mi pustelnik, który zbierał datki na monaster. Przekonywał mnie, że nie powinienem pokładać nadziei w samych tylko lekarstwach, bo bez Bożej pomocy nie są one w stanie nic polepszyć. Winieneś raczej prosić Boga i pilnie się modlić, bo modlitwa jest najpotężniejszym sposobem uleczenia wszystkich chorób, zarówno ciała, jak i duszy. Jakże ja mogę w tej sytuacji się modlić? Nie mogę przecież zrobić ani jednego pokłonu, a nawet ręki podnieść dla uczynienia znaku krzyża – sprzeciwiłem się w swej głupocie. Odpowiedział mi na to: Módl się jak chcesz, ale nie potrafił mi właściwie wyjaśnić, jak mam się modlić… Po wyjściu mojego gościa jakby mimo woli zacząłem rozmyślać o modlitwie, o jej mocy i działaniu, przypomniałem sobie wykłady z teologii, których słuchałem jeszcze jako student. Zająłem się tym z radością. Przywołałem w mej pamięci całą, tak jasną, wiedzę religijną, grzała ona moją duszę i zaraz poczułem, że choroba ustępuje. Ponieważ nieustannie miałem przy sobie Ewangelie, a wierząc w nie skutkiem widzianego przeze mnie cudu i przypominając sobie, że cały traktat o modlitwie, którego wysłuchałem podczas wykładów, za swą podstawę miał teksty Ewangelii, uznałem, że rzeczą najwłaściwszą jest uczyć się modlitwy i chrześcijańskiej pobożności jedynie z pouczeń Ewangelii. Rozczytując się w nich, czerpiąc jak z obfitego źródła, odnajdywałem pełny system zbawczego sposobu życia i prawdziwej modlitwy wewnętrznej. Ze czcią zaznaczywszy wszystkie miejsca i teksty dotyczące tego przedmiotu, staram się od tego czasu
nieustannie zgłębiać te Boże postanowienia i w miarę swych sił, choćby nawet z trudem, przetwarzać je w czyn. Stopniowo podczas owych zajęć moja choroba zaczęła ustępować i wreszcie, jak to widzicie sami, wyzdrowiałem całkowicie. Ponieważ zostałem sam, to dziękując Bogu za Jego ojcowską miłość, ocalenie i pouczenie zdecydowałem się, idąc za przykładem mej siostry i za pragnieniem mej duszy, poświęcić się życiu pustelniczemu, by już bez przeszkód przyjmować, przyswajać sobie te, tak słodkie, słowa życia wiecznego, ukazane mi w Bożym słowie.
Tak oto obecnie usiłuję dotrzeć do samotnej pustelni, zwanej Anzerską, przy monasterze Sołowieckim na Morzu Białym; słyszałem bowiem z wiarygodnego źródła, że to najlepsze miejsce dla życia kontemplacyjnego. Powiem wam coś jeszcze: prawdą jest, że choć w podróży pociesza mnie święta Ewangelia, bo obficie rozświetla mój niedojrzały umysł i rozgrzewa chłód mego serca, to wyznając moją bezsilność powiem szczerze, że warunki spełniania dzieł pobożności i osiągnięcia zbawienia, wymagające całkowitego samozaparcia i czynów nadzwyczajnych, pokory najgłębszej, jak to nakazuje Ewangelia, przerażają mnie swą wzniosłością, gdy widzę swą niemoc i zepsucie mego serca. Stojąc teraz między rozpaczą i nadzieją nie wiem, co się ze mną stanie w przyszłości!
MNICH-POKUTNIK: Mając tak zobowiązującą gwarancję, szczególnej, cudownej Bożej miłości i taką uczoność nie można nie tylko wpadać w przygnębienie, byłoby to niewybaczalne, ale nie należy nawet dopuszczać do naszej duszy cienia wątpliwości w opiekę i pomoc Bożą! Czyż nie wiesz, co mówi o tym oświecony przez Boga Chryzostom? Nikt nie powinien wpadać w przygnębienie, poucza, i mylnie uważać, że nakazy Ewangelii są niewykonalne lub trudne do wykonania! Bóg, postanawiając zbawienie człowieka, oczywiście
nie po to dał mu nakazy, żeby uczynić go przestępcą, gdy ich nie wypełni. Przeciwnie – dzięki ich świętości i dobroci chciał pobłogosławić nam zarówno w tym życiu, jak i w wieczności.
To oczywiste, że regularne i stanowcze wypełnianie Bożych nakazów jest dla naszej natury nadzwyczaj trudne, a zatem i zbawienie nie jest łatwe do osiągnięcia, ale to samo Słowo Boże, które prawnie nadało przykazania, ukazuje także środki nie tylko właściwego ich wypełnienia, ale także radowania się tym. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka jest to okryte zasłoną tajemnicy, to oczywiście po to, by najpierw uczynić pokornym tego, który się w tym zaprawia i łatwiej doprowadzić go do łączności z Bogiem, ukazując sposób chronienia się u Niego poprzez modlitwę i błaganie o Jego ojcowską pomoc. Na tym polega tajemnica zbawienia, a nie na pokładaniu nadziei we własnych wysiłkach.
PIELGRZYM: Tak bardzo pragnąłbym, ja, słaby i bezsilny, poznać tę tajemnicę i dzięki temu jakoś poprawić moje leniwe życie, ku Bożej chwale i mojemu zbawieniu!
MNICH-POKUTNIK: Tajemnicę tę posiadłeś już, umiłowany bracie, z księgi Dobrotolubija. Zawiera się ona w nieustannej modlitwie, którą zgłębiałeś tak usilnie, gorliwie się nią zajmując i radując!
PIELGRZYM: Padam do twych stóp, wielebny ojcze! Proszę cię w imię Boga, pozwól mi usłyszeć z twych ust coś pożytecznego o tej zbawczej tajemnicy i o świętej modlitwie, o której słuchać pragnę najbardziej, a i czytać lubię ku pokrzepieniu i pocieszeniu mej, tak bardzo grzesznej duszy.
MNICH-POKUTMK: Choć nie mogę spełnić twego życzenia za pomocą moich własnych rozważań nad tą wzniosłą czynnością, bo zbyt mało jeszcze jestem doświadczony w tym przedmiocie, to mam jednak pouczający zeszycik jednego z duchownych pisarzy właśnie na ten temat. Jeśli zadowoli to także naszych współrozmówców, to zaraz go przyniosę, a jeśli zechcecie, przeczytam wam. Pozwólcie, proszę!
WSZYSCY: Bądź łaskaw, wielebny ojcze! Nie pozbawiaj nas tej zbawczej wiedzy. Tajemnica zbawienia objawiana dzięki modlitwie nieustannej Jak się zbawić? To pobożne, chrześcijańskie pytanie rodzi się oczywiście w umyśle każdego, kto odczuwa zranienie i osłabienie ludzkiej natury, ale i pozostałości pierwotnego dążenia do prawdy i sprawiedliwości. Każdy, kto choć trochę wierzy w nieśmiertelność i nagrodę życia wiecznego, mimo woli napotyka myśl o tym, jak się zbawić, gdy zwraca swe spojrzenie ku niebu… Trudząc się nad rozwiązaniem tego zadania, wypytuje o to ludzi rozważnych i światłych, potem czyta wskazane przez nich pouczające książki duchownych pisarzy, pragnąc niezachwianie postępować według usłyszanych i wyczytanych prawd i zasad. We wszystkich tych pouczeniach napotyka on, podkreślone jako niezbędne, warunki zbawienia: pobożne życie, uczynki, pracę nad sobą dla osiągnięcia zdecydowanego samowyrzeczenia, kierującego ku pełnieniu dobrych dzieł i ku stałemu spełnianiu wszystkich Bożych przykazań, poświadczającemu niewzruszoność i stałość wiary! Głosi się mu jeszcze, że wszystkie te warunki zbawienia winny być wypełniane z najgłębszą pokorą i łącznie, bo skoro wszystkie cnoty związane są ze sobą, to jedna drugą winna powstrzymywać, jedna drugą doskonalić i dawać natchnienie, podobnie do promieni słońca, które dopiero wtedy ujawniają swą moc i rodzą płomień, gdy skupione są przez szkło soczewki w jednym punkcie. W przeciwnym bowiem razie ten, „kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie” (Łk 16,10).
Na dodatek, po to by całkowicie został przekonany o konieczności tego tak złożonego i złączonego w całość działania, słyszy wysokie pochwały piękna cnót i osąd niegodziwości i nieszczęść niesionych przez wady. Wszystko to przypieczętowuje się prawdziwą zapowiedzią wspaniałej nagrody i szczęśliwości albo karcącej udręki i nieszczęść w życiu wiecznym.
W taki to szczególny sposób wygłaszane są w naszych czasach kazania! Człowiek gorąco pragnący zbawienia, pouczony w ten sposób, przystępuje do wypełniania pouczeń i doświadczania tego, co usłyszał i wyczytał. Ale niestety! Już u samego progu urzeczywistniania tych pragnień nie może osiągnąć swego celu, przewidując, a nawet doświadczając, że jego zraniona i osłabiona natura weźmie górę nad argumentami rozumu, że jego wolna wola jest zniewolona, skłonności – zepsute, a moc ducha – zupełnie wyczerpana.
Mając doświadczalne potwierdzenie swej bezsilności dochodzi oczywiście do wniosku, że powinny istnieć jakieś środki sprzyjające wypełnieniu tego, co nakazuje prawo Boże, czego wymaga chrześcijańska pobożność i tego, co wypełniali wszyscy godni otrzymać zbawienie i świętość. Wskutek tego, a także po to, by pogodzić w sobie wymagania umysłu i sumienia z brakiem sił do ich wykonania, zwraca się jeszcze ku tym, co przepowiadają zbawienie, z pytaniem: jak się zbawić? Jak wypełnić tak trudne dla niego warunki zbawienia? I czy ten, który je obwieszcza, jest w stanie niewzruszenie wypełnić to, o czym naucza? „Proś Boga, módl się do Boga o pomoc!” To czyż nie byłoby lepiej najpierw, albo zawsze i wszędzie uczyć modlitwy, jako sprawczyni wypełniania tego wszystkiego, czego wymaga chrześcijańska pobożność i co wiedzie ku zbawieniu? – myśli ktoś stawiający sobie te pytania i zaraz przystępuje do zgłębiania modlitwy czyta, rozmyśla, przyswaja sobie nauki tych, co na ten temat piszą. To prawda, że znajduje przy tym wiele myśli światłych, wiedzy głębokiej i słów ujmujących. Jeden z nich piękne prowadzi rozważania o konieczności modlitwy, inny – o jej mocy, dobroczynnym wpływie, obowiązku modlitwy, o tym, że w modlitwie potrzebna jest wytrwałość, skupienie, gorliwość ducha, czystość myśli, pojednanie z nieprzyjaciółmi, pokora, skrucha, i wszystko inne, co tylko powinno być tu użyteczne. Ale czym jest modlitwa sama w sobie i jak właściwie należy się modlić? Ponieważ na te najważniejsze przecież i najbardziej naglące pytania rzadko zdarzy się znaleźć odpowiedzi wyczerpujące i zrozumiałe dla wszystkich, to człowiek gorliwie pragnący modlitwy znów natrafia na zasłonę tajemnicy.
Z tego ogólnego oczytania zostanie mu w pamięci, chociaż i świątobliwa, ale przecież tylko zewnętrzna strona modlitwy, i dojdzie do takiego wniosku: modlić się, to znaczy chodzić do cerkwi, czynić znak krzyża, pokłony, klęczeć, odmawiać psałterz, kanony, akatysty… To ogólne przekonanie o modlitwie panuje wśród tych, którym nie są znane pisma o modlitwie wewnętrznej i kontemplacyjnym życiu świętych ojców.
Tak poszukując, napotyka wreszcie księgę zwaną Dobrotolubije, w której dwudziestu pięciu świętych ojców w sposób zrozumiały przedstawiło naukę prawdziwej, rzeczywistej modlitwy serca. Tutaj tajemnica zbawienia i modlitwy zaczyna się odsłaniać i spostrzega on, że modlić się prawdziwie oznacza skierować umysł i pamięć ku nieustannemu wspominaniu Boga, chodzić w Jego obecności, wzbudzać w sobie miłość ku Niemu, wciąż o Nim myśląc, i łączyć imię Boga z oddechem i biciem serca, zmierzając ku temu wszystkiemu poprzez wzywanie swymi ustami Najświętszego Imienia Jezusa Chrystusa, albo odmawianie modlitwy Jezusowej w każdym miejscu, o każdym czasie, przy każdym zajęciu, nieustannie…
Chociaż te jaśniejące prawdy, rozświetliwszy wiedzę poszukującego i otworzywszy mu drogę zgłębiania i osiągania modlitwy, przekonają go o konieczności natychmiastowego przystąpienia do wypełniania tych mądrych pouczeń, jednakże podczas tych swoich prób, działając co jakiś czas, nie będzie pozbawiony trudności, dopóki doświadczony nauczyciel nie odkryje przed nim (według tej samej księgi Dobrotolubija) całkowicie tej tajemnicy, że tylko częstość i nieustanność modlitwy (w jakikolwiek sposób byłaby ona na początku odmawiana) jest jedynym skutecznym sposobem zarówno doskonalenia modlitwy wewnętrznej, jak i ratowania duszy: częstość modlitwy jest podstawą, fundamentem utrzymującym cały krąg zbawczego działania, jak to potwierdza św. Symeon Nowy Teolog: Ten – powiada – kto modli się nieustannie, złączył w tym jednym wszystko, co dobre.
Chcąc zatem przedstawić istotę tego odkrycia w całej pełni, nauczyciel rozwija myśl w sposób następujący:
Po pierwsze: dla zbawienia duszy potrzebna jest prawdziwa wiara. Mówi Pismo Święte: „Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu” (Hbr 11,6). Kto wiary nie ma, będzie osądzony. Z tegoż Pisma Świętego wynika, że człowiek sam w sobie nie może wzbudzić wiary nawet tak małej jak ziarnko gorczycy, bo wiara pochodzi nie od nas, lecz jest darem Boga; wynika też, że wiara jako dar duchowy dawana jest przez Ducha Świętego.
Cóż zatem czynić? Jak pogodzić potrzebę wiary u człowieka z niemożnością wzbudzenia jej w sobie? W Piśmie Świętym ukazany jest prowadzący do tego sposób i przykłady: „Proście, a będzie wam dane” (Mt 7,7). Apostołowie nie mogli sami wzbudzić w sobie wiary doskonałej, ale prosili Jezusa Chrystusa: „Przymnóż nam wiary!” (Łk 17,5). Oto przykład pozyskiwania wiary. Widać zeń, że wiarę pozyskuje się dzięki modlitwie.
Do zbawienia duszy, oprócz prawdziwej wiary, potrzebne są jeszcze dobre czyny – cnoty, ponieważ wiara bez uczynków jest martwa (Jk 2,17), bo dzięki uczynkom, a nie tylko samej wierze człowiek dostępuje usprawiedliwienia: chcesz mieć życie wieczne, zachowuj przykazania: „nie będziesz zabijał, nie będziesz cudzołożył, nie będziesz kradł, nie będziesz dawał fałszywego świadectwa, czcij ojca swego i matkę swoją, a bliźniego swego miłuj jak siebie samego” (Mt 19,18–19). Wszystkie te przykazania zachowuj łącznie: „Choćby ktoś przestrzegał całego Prawa, a przestąpiłby jedno tylko przykazanie, ponosi winę za wszystkie”, uczy św. Apostoł Jakub (Jk 2,10).
A św. Apostoł Paweł ukazując człowieczą bezsilność powiada, że z uczynków Prawa żaden człowiek nie może dostąpić usprawiedliwienia (Rz 3,20). „Wiemy przecież, że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu. (…) łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę (…) umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś prawu grzechu” (Rz 7,14.18-19.25). W jaki zatem sposób wypełnić niezbędne dzieła wynikające z Prawa Bożego, jeśli człowiek jest bezsilny i nie ma możliwości uznania w sobie słuszności przykazań?
Nie ma takiej możliwości tylko dopóty, dopóki o nią nie prosi, póki się o nią nie modli: „…nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie” (Jk 4,2), ukazuje tego przyczynę św. Apostoł, ale także sam Jezus Chrystus mówi: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5c). A jak działać z Nim, poucza: „Wytrwajcie we Mnie, a Ja [będę trwał] w was. (…) Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity” (J 15,4a.5b). A trwać w Nim znaczy nieustannie odczuwać Jego obecność, nieustannie prosić w Jego imię (por. J 15,7). Widać i tu, że możliwość pełnienia dobrych dzieł zawdzięczamy znowu modlitwie! Przykład tego widzimy u samego Apostoła Pawła, który trzykrotnie (por. 2 Kor 12,7-8), zgiąwszy kolana przed Bogiem Ojcem, modlił się o zwyciężenie pokusy, by umocnił Bóg człowieka wewnętrznego.
W końcu Bóg nakazał mu przede wszystkim modlić się, i to o wszystko modlić się nieustannie. Z tego wszystkiego wynika, że całe zbawienie człowieczej duszy zależy od modlitwy, dlatego jest ona ważniejsza od wszystkiego i konieczna, bo ożywia wiarę, bo dzięki niej dopełniają się wszystkie cnoty. Jednym słowem dzięki modlitwie wszystko się wiedzie, a bez niej nie można dokonać żadnego dzieła chrześcijańskiej pobożności.
Dlatego nieustanność, stałość należą się tylko modlitwie; inne cnoty mają swój czas, a modlitwą należy zajmować się bez przerwy: módlcie się nieustannie; modlić się należy zawsze, o każdej porze, na każdym miejscu.
Prawdziwa modlitwa wymaga spełnienia pewnych warunków: winna być wymawiana z czystością myśli i serca, z płomienną gorliwością, uważnym skupieniem, trwożną czcią i najgłębszą pokorą. Ale któż z nas nie przyzna w szczerości, że daleki jest od spełnienia podanych warunków, że modlitwę odmawia raczej z konieczności, przymuszając się, a nie z ochoty, płynącej ze słodyczy, jaką modlitwa daje, nie z powodu umiłowania modlitwy? Także Pismo Święte świadczy o tym, że człowiek nie jest w stanie powstrzymać i rzeczywiście oczyścić, opróżnić swego umysłu z niewłaściwych myśli: bowiem myśli człowieka są złe już od jego młodości (Rdz 8,21), a jedynie Bóg może dać nam inne serce i nowego ducha (por. Ez 11,19; 36,26), bo nawet chcenie i działanie pochodzą od Boga (por. Flp 2,13). Nawet sam Apostoł Paweł powiedział: duch mój [tj. głos] wprawdzie się modli, ale umysł nie odnosi żadnych korzyści (1 Kor 14,14). I potwierdza to: nie umiemy się modlić tak, jak trzeba (Rz 8,26). Wynika z tego, że w naszej modlitwie nie możemy odnaleźć istotnych jej cech!
Cóż zatem, wobec takiej bezsilności każdego człowieka, zostaje możliwym dla jego woli i mocy w ratowaniu jego duszy?
Wiary osiągnąć nie może bez modlitwy, dobrych czynów także; w końcu okazuje się, że nie jest w stanie modlić się w sposób właściwy. Cóż mu pozostaje? Co może być jeszcze udziałem jego wolności i sił, by nie zginął, a uratował się?
Ponieważ jednak wszelkie dzieło ma pewną swoją cechę, jakość, to jej rodzaj zastrzegł Bóg dla swojej woli i swojego daru, a żeby jaśniej ukazać zależność człowieka od Bożej woli i głębiej zanurzyć go w pokorze, pozostawił Bóg woli i siłom człowieka jedynie ilościową stronę modlitwy, nakazując modlić się nieustannie, o każdej porze, na każdym miejscu. Poprzez to otwiera się tajemny sposób osiągnięcia prawdziwej modlitwy, a wraz z nią także i wiary, i wypełniania przykazań, i zbawienia. Tak to udziałem człowieka jest ilość modlitwy.
Częstość modlitwy pozostawiona jest woli człowieka… Dokładnie tak uczą o tym Ojcowie Kościoła. Św. Makary mówi: jakiekolwiek modlenie się (ale częste) leży w mocy naszej woli, ale prawdziwa modlitwa jest darem łaski. Wielebny Hezychiasz powiada, źe częstość modlitwy sprzyja powstaniu nawyku i staje się naturą, że bez częstego wzywania imienia Jezusa Chrystusa nie można oczyścić serca.
Wielebni Kalikst i Ignacy przed wszelkimi czynami ascetycznymi i przed wszelkim dobrym czynem radzą modlitwę w imię Jezusa Chrystusa, częstą, nieustającą, bowiem częstość nawet modlitwę nieczystą prowadzi ku czystości. Błogosławiony Diadoch twierdzi, że gdyby człowiek jak tylko można często wzywał imienia Boga (modlił się), to nie wpadałby w grzechy. Jak sprawdzone, mądre i bliskie sercu są te praktyczne pouczenia świętych ojców!
Z odczuwalną prostotą rzucają one światło na sposoby i środki doskonalenia duszy. Jak wielce różnią się one od pouczeń w dziedzinie moralności pochodzących od umysłów teoretycznych! Umysł przekonuje: uczyń to i to dobro, bądź mężny, użyj siły woli, utwierdź się w przekonaniu myśląc o błogosławionych skutkach cnoty, na przykład: oczyść umysł i serce z pustych marzeń, ich miejsce niech zajmą pouczające rozmyślania, czyń dobro, a będziesz szanowany i spokojny, żyj tak, jak tego domaga się rozum i sumienie… Ale niestety, mimo wszelkich wysiłków, nie przynosi to wszystko owocu bez częstej modlitwy, bez Bożej pomocy uzyskanej dzięki niej. Po tym wszystkim otworzymy jeszcze nauki świętych ojców, popatrzymy, co mówią na przykład o oczyszczeniu duszy.
Św. Jan Klimak pisze: Jeśli twą duszę wypełnił mrok nieczystych myśli, to twych przeciwników zwyciężaj imieniem Jezusa, często je powtarzając. Broni mocniejszej i pewniej dającej zwycięstwo nie znajdziesz ni na niebie, ni na ziemi. Św. Grzegorz Synaita poucza: Wiedz, że nikt sam nie panuje nad swym umysłem, dlatego, gdy najdą cię nieczyste myśli, często i wielekroć wzywaj imienia Jezusa Chrystusa, a myśli te same przycichną. Jaki to prosty, łatwy i sprawdzony sposób, choć przeciwny jest on radom teoretycznego umysłu, zarozumiale dążącego do osiągnięcia czystości za pomocą własnych wysiłków!
Rozważywszy te sprawdzone rady świętych ojców dochodzimy do naturalnego wniosku, że podstawowym, jedynym i najłatwiejszym sposobem osiągnięcia doskonałości ducha i pełnienia zbawczych czynów jest częstość, nieustanność, choćby nawet najsłabszej, najmniej doskonałej modlitwy.
Duszo chrześcijańska! Jeśli nie znajdujesz w sobie siły, by oddawać Bogu cześć w duchu i prawdzie, jeśli twoje serce nie odczuwa ciepła i rozkosznego smaku modlitwy w twym umyśle i wnętrzu, to przynieś jako modlitewną ofiarę to, co możesz, to, na co pozwala twoja wola, co odpowiada twoim siłom. Niech niższe organy twoich ust najpierw nawykną do częstego, nieustępliwego modlitewnego wołania, niech często, nieustannie wzywają pełnego mocy imienia Jezusa Chrystusa. Nie jest to trudne i każdemu starczy na to sił. Przecież tego samego domaga się wypróbowany nakaz świętego Apostoła: „składajmy Bogu ofiarę czci ustawicznie, to jest owoc warg, które wyznają Jego imię” (Hbr 13,15). Częstość modlitwy niezawodnie spowoduje powstanie nawyku i przekształci się w naturę, z czasem doprowadzi umysł i serce do właściwej postawy. Pomyśl też, że jeśli człowiek spełniałby ten jeden tylko Boży nakaz nieustannej modlitwy, to tym samym wypełniałby wszystkie przykazania, bo przecież gdyby nieustannie, w każdym czasie, podczas wszelkich zajęć i spraw modlił się, w sekrecie wzywał Bożego imienia Jezusa Chrystusa, choćby nawet na początku nie odczuwając ciepła i gorliwości duszy, choćby tylko przymuszając się, to wtedy nie miałby już czasu na grzeszne rozkosze zmysłów. Każda jego występna myśl napotykałaby w swym biegu przeszkodę, żadna grzeszna sprawa nie mogłaby być tak skutecznie obmyślana, jak to ma miejsce w umyśle bezczynnym: zmniejszyłoby się, albo i całkowicie zanikło, wielomówstwo, gadatliwość, a każdy postępek zaraz byłby oczyszczany zbawienną mocą tak często przyzywanego imienia Bożego. Częste ćwiczenie w modlitwie raz po raz odciągałoby duszę od spraw grzesznych, a prowadziłoby ją do tego, co prawdziwie jest jej powołaniem: do jedności z Bogiem! Czy teraz już widzisz, jak ważna i niezbędna w modlitwie jest ilość?
Częstość modlitwy jest jedynym sposobem osiągnięcia jej czystości i prawdziwości, stanowi ona najlepszy i najbardziej skuteczny sposób przygotowania do modlitwy i najpewniejszą drogę osiągnięcia celów modlitwy i zbawienia!
Aby przekonać się jeszcze bardziej, i to jak najmocniej, o konieczności i owocności częstej modlitwy, zauważ:
1. Każdy impuls ku modlitwie, każda o niej myśl, są działaniem Ducha Świętego i głosem twego Anioła Stróża;
2. Imię Jezusa Chrystusa, przyzywane podczas modlitwy, zawiera w sobie samoistną i samoczynną moc zbawczą i dlatego
3. Nie popadaj w zamieszanie z powodu braku czystości i z powodu oschłości modlitwy, a cierpliwie oczekuj owoców częstego wzywania imienia Bożego. Nie słuchaj niedoświadczonego, bezsensownego podszeptu rozgorączkowanego świata, że jakoby samo, nawet natarczywe, ale chłodne wołanie jest bezcelowym wielomówstwem… Nie! Moc imienia Bożego i częstość wezwań wydadzą owoce w swoim czasie!
Pięknie rozważa to jeden z duchownych pisarzy: „Wiem, powiada on, że dla wielu rzekomo duchownych, niby to mądrych filozofów, wszędzie poszukujących fałszywej wielkości i jakoby szlachetnych w oczach rozumu i pychy ćwiczeń, zwykłe wymawianie ustami, w jeden sposób, takie częste ćwiczenie w modlitwie jest zajęciem znaczącym niewiele i niskim; wręcz uważają to za próżnowanie. Oszukują jednak, nieszczęśni, samych siebie i zapominają o pouczeniu Jezusa Chrystusa: «Jeśli nie staniecie się jako dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego» (Mt 18,3). Tworzą sobie jakąś szkołę modlitwy na chwiejnym fundamencie własnego rozumu. A czy wiele potrzeba nauki, rozumu albo wiedzy, żeby z czystego serca powiedzieć: «Jezusie, Synu Boży, zmiłuj się nade mną! » Czyż nie taką właśnie częstą modlitwę pochwalał sam nasz Boski Nauczyciel? Czyż cuda nie były uproszone i spowodowane przez takie właśnie krótkie, ale częste modlitwy? O duszo chrześcijańska!
Czuwaj i nie ustawaj w odmawianiu Jezusowej modlitwy! Choćby twoje wołanie pochodziło z serca pełnego jeszcze rozproszeń i zajętego w dużej części sprawami świata – nie szkodzi!
Wołaj dalej, nie zamilknij, nie niepokój się: twoje wołanie oczyści się od tego. Nie zapominaj nigdy, że «większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest w świecie» (1 J 4,4), bowiem «Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko» (1 J 3,20), mówi Apostoł.
Po tych wszystkich rozważaniach, mających na celu przekonanie, że częstość modlitwy przy całej bezsilności człowieka jest tak pełna mocy, bezwzględnie dostępna człowiekowi i podlega jego woli, zdecyduj się spróbować, na pierwszy raz choć przez dzień, obserwować siebie i częstość twojej modlitwy tak, by na modlitewnym wzywaniu imienia Jezusa Chrystusa zeszło ci w ciągu doby znacznie więcej czasu niż na innych zajęciach. Ta przewaga modlitwy nad sprawami życiowymi z czasem poświadczy ci na pewno, że dzień ten nie był stracony, ale pozyskany dla zbawienia, że na wadze Bożej sprawiedliwości częsta modlitwa przechyla szalę twoich słabości i postępków, zmazuje grzechy tego dnia w księdze pamięci sumienia, stawia cię na stopniu wiodącym ku prawości i daje ci nadzieję uświęcenia także w życiu wiecznym. (Z rękopisu autora, otrzymanego przez o. Ambrożego z monasteru Dobry).
PIELGRZYM: Dziękuję ci z całej duszy, święty ojcze! Napełniłeś moją grzeszną duszę słodyczą. Pozwól mi, na miłość Boga, przepisać te karty, kilka godzin mi na to wystarczy. To, co przeczytałeś, tak jest piękne, raduje tak, że nawet mój głupi umysł to pojmuje, a dokładniutko jest takie samo jak rozważania świętych ojców w Dobrotolubiju. Na przykład Jan z Karpatos w czwartej części Dobrotolubija także mówi, że jeśli brak ci sił do powściągliwości i stanowczych poświęceń, to wiedz, że Bóg chce cię uratować poprzez modlitwę. A w tym zeszyciku jakże jest to pięknie i w zrozumiały sposób wywiedzione. Błogosławię najpierw Boga, a potem ciebie, za to, że pozwolił mi to usłyszeć!
PROFESOR: Z wielką uwagą i zadowoleniem wysłuchałem tego wykładu, najczcigodniejszy ojcze! Wszystkie argumenty odpowiadają surowym wymaganiom logiki i zasługują na uwagę, ale jednocześnie wydaje mi się, że możliwość nieustannej modlitwy warunkują przede wszystkim sprzyjające jej okoliczności i odosobnienie dające całkowity spokój. Zgadzam się bowiem, że częsta czy nieustanna modlitwa jest potężnym i jedynym sposobem zyskania zbawiennej pomocy we wszystkich czynach pobożności i uświęcania duszy. Sposób ten jest na miarę sił człowieka, ale może być stosowany jedynie wtedy, gdy człowiek ma możliwość przebywania w samotności i spokoju: często czy nieustannie modlić się można tylko po odsunięciu się od zajęć, i trosk i rozproszeń; wtedy pozostaje już tylko zmaganie się z lenistwem albo znużeniem wywołanym przez myśli. Ale jeśli ciążą na nim obowiązki, nieustanne załatwianie spraw zmusza go do ciągłego przebywania w hałaśliwym towarzystwie innych, to choćby nawet gorliwie pragnął często się modlić, będzie to dla niego niemożliwe z powodu nieuniknionego rozproszenia. Dlatego jedyny sposób częstej modlitwy, pod warunkiem sprzyjających okoliczności, nie przez wszystkich może być stosowany i nie dla wszystkich jest dostępny.
MNICH-POKUTNIK: Takie wnioskowanie nie jest trafne! Nie mówiąc już o tym, że serce, nauczone wewnętrznej modlitwy, może zawsze, podczas wszelkich zajęć (i fizycznych, i umysłowych), pośród wszelkiego zgiełku nieustannie się modlić i wzywać imienia Bożego (człowiek doświadczony już to wypróbował, a niedoświadczonego trzeba stopniowo uczyć).
Można stanowczo powiedzieć, że żadne uboczne rozproszenie nie może przerwać modlitwy w tym, który pragnie się modlić, ponieważ tajemna myśl człowieka nie podlega żadnym zewnętrznym powiązaniom, jest sama w sobie całkowicie wolna, w każdym czasie może być ona odczuwana i przemieniana w modlitwę, nawet sam język może w sposób tajemny, bez zewnętrznych dźwięków, wymawiać modlitwę w obecności innych osób, nawet licznych, podczas zewnętrznych zajęć. W dodatku zajęcia nasze nie są aż tak ważne, a rozmowy aż tak zajmujące, żeby nie można było znaleźć dogodnego sposobu i od czasu do czasu, ale często, wzywać imienia Jezusa Chrystusa, nawet jeśli umysł nie jest jeszcze przyuczony do nieustannej modlitwy, choć jest oczywiste, że oddalenie się od ludzi i spraw rozpraszających stanowi główny warunek uważnej i nieustannej modlitwy. Jeśli jednak warunku tego spełnić nie można, to nie należy usprawiedliwiać rzadkości naszej modlitwy: jako że ilość, częstość leży w możliwościach każdego – i zdrowego, i chorego, i podlega jego woli.
Potwierdza to przykład tych, którzy obarczeni licznymi obowiązkami, rozpraszającymi zajęciami, troskami, kłopotami i pracą, nie tylko zawsze wzywali Boskiego imienia Jezusa Chrystusa, ale poprzez to nauczyli się i osiągnęli stan nieustannej wewnętrznej modlitwy serca. W ten sposób patriarcha Focjusz, wezwany do godności patriarchy spośród senatorów, kierując wiernymi wielkiego patriarchatu konstantynopolskiego, nieustannie wzywał imienia Bożego i nawet osiągnął w ten sposób stan spontanicznej modlitwy serca. Także Kalikst na świętej Górze Atos nauczył się nieustannej modlitwy, jako ćwiczenie podjąwszy pełną trosk pracę kucharza. Również prostoduszny Łazarz, obarczony nieustannymi zajęciami dla dobra braci, bez przerwy, podczas wszystkich hałaśliwych zajęć odmawiał modlitwę Jezusową i uspokajał się: także wielu innych, w podobny sposób ćwiczących się w nieustannym wzywaniu imienia Bożego. Jeśli byłoby rzeczą niemożliwą modlić się przy rozpraszających zajęciach, albo w obecności innych, to oczywiście rzecz niemożliwa nie byłaby nakazywana.
Św. Jan Złotousty w swym pouczeniu o modlitwie mówi tak: „Nikt nie powinien odpowiadać, że niemożliwa jest nieustanna modlitwa dla tego, kto zajęty jest troskami życiowymi albo kto nie może przebywać w świątyni. Wszędzie, gdziekolwiek byś się znajdował, możesz poprzez modlitwę postawić w twym umyśle ołtarz ofiarny dla Boga”. Dlatego modlić się wypada i na jarmarku, i podczas podróży, i temu, co jako sprzedawca stoi, i temu, co jako rzemieślnik pracuje na siedząco; można modlić się wszędzie, na każdym miejscu.
Rzeczywiście, jeśli człowiek należycie przyjrzy się sobie, to zawsze znajdzie możliwość modlitwy, trzeba jednak, by był przekonany, że modlitwa winna być zajęciem najważniejszym, poprzedzającym wszystkie inne obowiązki. Gdyby rzeczywiście tak było, to oczywiście zajmowałby się swoimi sprawami w sposób bardziej zdecydowany, podczas koniecznych rozmów zważałby na ich zwartość, potrzebę milczenia i uchylania się od próżnego wielomówstwa, nie krzątałby się też nadmiernie wokół różnych spraw, a dzięki temu zyskiwałby więcej czasu na cichą modlitwę. Przy takim nastawieniu wszystkie jego działania, dzięki mocy płynącej z wzywania Bożego imienia, cechowałoby powodzenie. W końcu wdrożyłby się do nieustannego modlitewnego wzywania imienia Jezusa Chrystusa i przekonał się, że częstość modlitwy, ten jedyny zbawczy środek, leży w możliwościach i woli człowieka, że można modlić się o każdym czasie, w każdej sytuacji i na każdym miejscu, że dobrze jest przechodzić od częstej modlitwy warg do modlitwy myślnej, a od niej do modlitwy serca, otwierającej w naszym wnętrzu królestwo Boże.
PROFESOR: Zgadzam się z tym, że podczas wszelkich zajęć mechanicznych można, a nawet należy, często czy też nieustannie się modlić, ponieważ mechaniczne czynności rąk nie wymagają natężonego zagłębiania się i wielkiego zastanawiania się i dlatego mój umysł może jednocześnie pogrążyć się w nieustannej modlitwie, a usta podążają za nim. Kiedy jednak mam się zająć czymś wyłącznie umysłowym, np. uważną lekturą, rozmyślaniem nad jakimś głębokim problemem albo dziełem, to czyż mogę wtedy jednocześnie modlić się mym umysłem i ustami? A ponieważ modlitwa jest głównie sprawą umysłu, to jakże w tym samym czasie jednemu przecież umysłowi mogę dać różnorodne zajęcia?
MNICH-POKUTNIK: Rozwiązanie tego pańskiego problemu nie będzie trudne, jeśli uwzględnimy, że ci, co modlą się nieustannie, dzielą się na trzy grupy: 1. Początkujących, 2. Zaawansowanych, 3. Nauczonych modlitwy. Dlatego początkujący mogą podczas zajęć umysłowych często wznosić umysł i serce ku Bogu i wypowiadać krótką modlitwę ustną, a zaawansowani, albo ci, którzy osiągnęli już stałe nastawienie swego umysłu, mogą zajmować się rozmyślaniem albo pracą w nieustannej Bożej obecności, co jest podstawą modlitwy.
Wyjaśnić może to następujący przykład. Wyobraź sobie, że srogi i wymagający car polecił ci przeprowadzić rozmyślanie nad danym przezeń głębokim problemem, i to w jego obecności, u stóp jego tronu. Choćbyś był całkiem zajęty tą sprawą, to jednak obecność cara, w którego ręku spoczywa twoje życie, owładnąwszy tobą nie pozwoli, byś na najmniejszą chwilkę zapomniał, że zastanawiasz się, rozumujesz i tworzysz nie w samotności, a w miejscu wymagającym szczególnej czci, uszanowania i dobrych manier. Właśnie to odczucie, żywe poczucie bliskości cara bardzo jasno ukazuje możliwość nieustannego zajmowania się modlitwą wewnętrzną także podczas zajęć umysłowych.
Jeśli zaś chodzi o tych, którzy dzięki długotrwałym ćwiczeniom albo łasce Bożej przeszli od modlitwy umysłu do modlitwy serca, to nie tylko przy silnym zajęciu umysłu, ale nawet podczas snu nie przerywają oni nieustannej modlitwy, co poświadcza Najwyższa Mądrość: „Ja śpię, lecz serce me czuwa…” (Pnp 5,2). U zaawansowanych serce nabywa takiej zdolności wzywania imienia Bożego, że samo z siebie pobudzając się do modlitwy, pociąga umysł i całą duszę ku nieustannemu wylewaniu modlitwy, niezależnie od stanu modlącego się i od tego, czym się on zajmuje, nawet gdyby to były sprawy abstrakcyjne, wciągające umysł.
KAPŁAN: Pozwól także i mnie, wielebny ojcze, powiedzieć, co myślę. W przeczytanym przez ciebie artykule powiedziane jest jasno, że jedynym sposobem zbawiania i doskonalenia się jest częstość modlitwy, niezależnie od tego, jaka ona będzie… Trudno mi to zrozumieć i dlatego myślę sobie tak: jaki pożytek będzie z tego, gdy bez przerwy będę się modlił i tylko językiem wzywał imię Boże, bez uwagi, nie rozumiejąc, co mówię? Toż to czyste pustosłowie! Język się od tego zaplącze, a umysł, któremu tak będzie się przeszkadzać, też szkodę poniesie. Bóg nie żąda od nas słów, a uważnego umysłu i czystego serca. Czyż nie lepiej odmówić bodaj i krótką modlitwę, nawet rzadko albo tylko w naznaczonym czasie, ale za to z uwagą, gorliwością, ciepłem duszy i należnym zrozumieniem? W przeciwnym przypadku choćbyś dzień i noc odmawiał modlitwę, to nie mając czystej duszy i dobrych czynów nie osiągniesz nic zbawczego. Zostając przy zewnętrznej tylko gadaninie, zmęczywszy się wreszcie i znudziwszy, osiągniesz skutek taki, że całkiem ostygnie twoja wiara w modlitwę i całkiem rzucisz to bezowocne ćwiczenie. Bezużyteczność samej tylko modlitwy ustnej można też zobaczyć w demaskujących słowach Pisma Świętego, np. „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie…” (Iz 29,13); „Nie każdy, który Mi mówi: «Panie, Panie!», wejdzie do królestwa niebieskiego…” (Mt 7,21); Wolę pięć słów powiedzieć ze zrozumieniem… niżeli dziesięć tysięcy słów językiem (por. 1 Kor 14,19) i inne… Wszystko to ukazuje bezowocność zewnętrznej, pozbawionej skupienia modlitwy ust.
MNICH-POKUTNIK: Przedstawiony wniosek mógłby być w pewnym stopniu uzasadniony, gdyby z zaleceniem ustnej modlitwy nie łączyła się nieustanność czy też stałość, gdyby też modlitwa w imię Jezusa Chrystusa nie miała mocy sama z siebie i gdyby gorliwość w niej i uwaga nie rosły w miarę modlitewnych ćwiczeń. Ponieważ jednak chodzi tu o częstość, długotrwałość i nieustanność modlitwy (choćby początkowo towarzyszyła jej nieuwaga czy oschłość), to tym samym obalone zostają owe przedstawione niewłaściwe wnioski. Rozważmy to dokładniej. Jeden z pisarzy duchownych, przekonując o ogromnych korzyściach i życiodajności częstej modlitwy, wypowiadanej tymi samymi słowami, na koniec mówi: Choć liczni, niby to wykształceni ludzie, uważają za rzecz bezużyteczną, a
nawet błahą, to ustne i częste odmawianie jednej i tej samej modlitwy, nazywając to mechanicznym i bezsensownym zajęciem prostaków, ale na nieszczęście nie znają tej tajemnicy, która objawiona zostaje skutkiem tego mechanicznego ćwiczenia: nie wiedzą, że temu częstemu lamentowi ust towarzyszy w sposób niedostrzegalny rzeczywisty krzyk serca, że przenika on do głębi człowieka, staje się czymś mu najmilszym, jakby naturalnym dla duszy, oświeca ją bowiem, ożywia i prowadzi ku zjednoczeniu z Bogiem. Wydaje mi się, że owi krytykanci podobni są do małych dzieci, które ktoś chciał nauczyć alfabetu i czytania.
Znużone nauką krzyknęły kiedyś: Czyż nie sto razy lepiej pójść łowić ryby, jak to czynią nasi ojcowie, niż cały dzień spędzać na powtarzaniu A, B, C i skrobaniu ptasim piórem po papierze? Korzyść, oświecenie lekturą, co powinno być skutkiem zapamiętywania liter, były przed nimi zakryte.
Podobnie jest najskrytszą tajemnicą owo zwykłe, ale częste wzywanie imienia Bożego, dla tych, co nie wiedzą i nie są przekonani o wynikających stąd największych pożytkach. Mierząc sprawy wiary za pomocą swego niedoświadczonego i krótkowzrocznego umysłu, zapominają jednocześnie, że człowiek składa się z ciała i duszy… Z jakiego to na przykład powodu, pragnąc oczyścić duszę, oczyszczasz najpierw ciało: nakładasz na siebie posty, pozbawiasz ciało pokarmów pożywnych i pobudzających? Oczywiście dlatego, by ci nie przeszkadzało, albo mówiąc lepiej, by sprzyjało czystości duszy i oświeceniu umysłu; żeby nieustanne odczuwanie głodu cielesnego przypominało ci o twej stanowczości w poszukiwaniu wewnętrznego udoskonalenia i tego, co podoba się Bogu, a o czym tak łatwo zapominasz…
Przekonujesz i się wtedy doświadczalnie, że poprzez zewnętrzny post twego ciała zyskujesz wewnętrzne wysubtelnienie umysłu, spokój serca, narzędzie do poskramiania namiętności i przypomnienie o ćwiczeniu ducha. W ten sposób za pomocą materii zewnętrznej zyskujesz wewnętrzną duchową korzyść i pomoc. Tak też pojmuj ustną nieustanną czy częstą modlitwę, która poprzez swą długotrwałość rozwija wewnętrzną modlitwę serca: usposabia i sprzyja umysłowemu zjednoczeniu z Bogiem.
Na darmo mniemają, że od częstego powtarzania można sobie zwichnąć język oraz że znudziwszy się oschłą niezrozumiałością zostawia się całkiem to bezużyteczne zewnętrzne ćwiczenie w modlitwie. Nie! Doświadczenie pokazuje coś całkiem przeciwnego: ci, co modlą się nieustannie, zapewniają, że bywa taki ten, kto zdecydował się nieustannie wzywać imienia Jezusa Chrystusa albo, co na jedno wychodzi, nieustannie odmawiać modlitwę Jezusową, odczuwa oczywiście na początku trud i walczy z lenistwem, ale im dłużej, więcej się ćwiczy, tym bardziej zżywa się, i to niezauważenie, z tym zajęciem, tak że jego usta i język nabywają zdolności do samoczynnego poruszania się i już bez wysiłku, same z siebie, niepowstrzymanie poruszają się i bezgłośnie wypowiadają słowa modlitwy. A zarazem mechanizm mięśni krtani tak się do tego dostraja, że modlący się zaczyna odczuwać, iż wypowiadanie modlitwy stanowi stałą, istotną jego cechę, a nawet przy każdym zatrzymaniu jej odczuwa, że czegoś mu brakuje. Staje się to podstawą tego, że i umysł sam z siebie zaczyna się temu poddawać i przysłuchiwać bezwiednemu ruchowi ust, będąc przezeń pobudzanym do uwagi, która bywa w końcu źródłem słodyczy serca i prawdziwej modlitwy.
Oto rzeczywiste i dobroczynne skutki nieustannej albo częstej modlitwy ustnej, całkowicie przeczące wnioskom ludzi niedoświadczonych i nie rozumiejących tych spraw!
Co się zaś tyczy fragmentów Pisma Świętego przytoczonych na poparcie wyrażonego sprzeciwu, to można je wytłumaczyć poprzez należyte ich rozważenie. Fałszywe oddawanie czci Bogu ustami, wynoszenie się z tego powodu, przewrotne zwracanie się wezwaniem: „Panie, Panie!” demaskował Jezus Chrystus dlatego, że pyszni faryzeusze wiarę w Boga wyznawali jedynie językiem, a nie potwierdzali jej życiem i nie uznawali sercem. Słowa te zostały więc skierowane do nich i nie dotyczą odmawiania modlitwy, co do której Jezus
nakazywał konkretnie i wyraźnie: Zawsze trzeba się modlić, a nie ustawać (Łk 18,1).
Podobnie także św. Apostoł Paweł, gdy daje pierwszeństwo pięciu słowom wypowiedzianym w sposób zrozumiały, a nie mnóstwu słów bez sensu albo w nieznanym języku w Kościele, to ma tu na myśli nauczanie publiczne, a nie modlitwę, o której mówi tak: „Chcę więc, by mężczyźni modlili się na każdym miejscu [...] podobnie kobiety [...]” (1 Tm 2,8-9), radząc ogólnie: „Módlcie się nieustannie” (1 Tes 5,17). Czyż teraz nie widać, jak owocna jest częsta modlitwa, mimo całej swej prostoty? I jak poważnej refleksji wymaga prawidłowe rozumienie Pisma Świętego!
PIELGRZYM: To jest właśnie tak, najczcigodniejszy ojcze! Wielu spotkałem ludzi, którzy zwyczajnie, bez jakiegoś wyjaśniającego pouczenia, nie wiedząc nawet, czym jest uwaga, sami z siebie wypowiadając ustami nieustanną modlitwę Jezusową osiągnęli to, że ich usta i język nie mogły powstrzymać się od modlitwy, która następnie tak ich radowała i oświecała, że ze słabych i niedbałych czyniła mocarzy ducha i obrońców cnót.
MNICH-POKUTNIK: Tak! Modlitwa jakby przeistacza człowieka. Jej siła jest tak
ogromna, że nic, żadna moc namiętności, nie może jej stawić czoła. Jeśli uznacie to za szczęśliwy pomysł, to na pożegnanie przeczytam wam, bracia, króciutki, ale ciekawy artykulik, który akurat mam przy sobie.
WSZYSCY: Posłuchamy ze skupieniem i radością!…
MNICH-POKUTNIK: O potędze modlitwy. Modlitwa jest tak potężna, tak pełna mocy, że módl się i czyń, co chcesz, a modlitwa doprowadzi cię do czynów właściwych i prawych. Niczego zaś nie trzeba więcej, by podobać się Bogu, tylko kochać: „Kochaj i czyń, co chcesz”, mówi święty Augustyn, bowiem ten, kto kocha naprawdę, nie może nawet chcieć uczynić czegoś niemiłego temu, kogo kocha… A ponieważ modlitwa jest przejawem miłości, czynem z niej zrodzonym, to doprawdy można powiedzieć o niej podobnie: do zbawienia nie trzeba niczego więcej, prócz nieustannej modlitwy: módl się i czyń, co chcesz, a osiągniesz cele modlitwy, zyskasz płynące z niej oświecenie!
Wyjaśnimy to teraz, dla lepszego zrozumienia, za pomocą przykładów:
1. Módl się i myśl, co tylko chcesz, a modlitwa oczyści twe myśli. Modlitwa przyniesie oświecenie twego umysłu, wyciszy cię, odpędzi wszystkie myśli niestosowne. Potwierdza to św. Grzegorz Synaita: „Jeśli pragniesz, radzi on, odpędzić myśli, oczyścić umysł, to czyń to za pomocą modlitwy, bo nic prócz niej twych myśli nie utrzyma”. Mówi o tym także św. Jan Klimaks „Za pomocą Jezusowego imienia zwyciężaj wrogów twych myśli, poza tą bronią innej nie znajdziesz”.
2. Módl się i czyń, co chcesz, a czyny twoje będą podobać się Bogu, dla ciebie zaś będą pożyteczne i zbawienne. Modlitwa częsta, niezależnie od jej celu, nie pozostanie bezowocna (Marek Asceta), ponieważ w niej samej tkwi moc łaski: „Święte jest Jego imię” (Łk 1,49). „Każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony” (J1 3,5; Dz 2,21). Na przykład pewien człowiek modlący się bezskutecznie w stanie grzechu, otrzymał podczas modlitwy dar opamiętania się i wezwanie do okazania skruchy. Zmysłowa dziewczyna modliła się wracając do domu i modlitwa ukazała jej drogę do życia w czystości i posłuszeństwie nauce Jezusa Chrystusa.
3. Módl się, a za wiele się nie trudź, by własnymi siłami pokonać namiętności. Modlitwa zniszczy je w tobie: „Większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest w świecie” (1 J 4,4), mówi Pismo Święte. A św. Jan z Karpatos uczy, że jeśli brak ci daru wstrzemięźliwości, nie smuć się, lecz wiedz, że Bóg wzywa cię w ten sposób do gorliwości w modlitwie; to ona przyniesie ci ratunek.
Starzec opisany w Żywotach Ojców, który „upadłszy zwyciężył”, bowiem „potknąwszy się o grzech” nie wpadł w przygnębienie, ale wziął się za modlitwę i dzięki niej się ustatkował, służy tu jako potwierdzający przykład.
4. Módl się i niczego się nie obawiaj, nie bój się nieszczęść, nie lękaj się napaści – modlitwa ochroni cię, powstrzyma je. Wspomnij tonącego Piotra małej wiary, Pawła modlącego się w więzieniu, mnicha wybawionego dzięki modlitwie od ataku pokusy, dziewczynę uratowaną wskutek modlitwy od napaści niegodziwego żołnierza, wspomnij inne podobne przypadki: wszystko to potwierdza moc, potęgę modlitwy w imię Jezusa Chrystusa i to, że ogarnia ona wszystko.
5. Módl się, choć jakkolwiek, ale zawsze, i niczym się nie martw, niech duch twój będzie radosny i pełen pokoju: modlitwa rozwiąże wszystko i pouczy cię. Pamiętaj o tym, co o mocy modlitwy mówią święci Jan Złotousty i Marek Asceta. Pierwszy z nich twierdzi, że „modlitwa, choćby zanoszona była przez nas, którzy jesteśmy pełni grzechów, oczyszcza szybko…”, a drugi tak o tym mówi: „Modlić się jakkolwiek – to leży w naszych siłach, a modlić się w sposób czysty – to dar łaski”. Zatem to, co leży w twej mocy, ofiaruj Bogu, najpierw przynoś Mu w ofierze choćby ilość (co dla ciebie możliwe), a moc Boga wleje się w twoją niemoc. Nawet modlitwa oschła i w rozproszeniu, ale częsta, stała, stawszy się nawykiem, przekształciwszy się w naturę stanie się modlitwą czystą, jasną, płomienną i taką, jaką winna być.
6. Dlatego wreszcie, jeśli przez cały czas, gdy nie śpisz, modlisz się, to oczywiście zabraknie ci czasu nie tylko na grzeszne czyny, ale nawet na myślenie o nich.
Czyż teraz widzisz, ile to głębokich myśli skupia się w tym mądrym powiedzeniu: „Kochaj i czyń, co chcesz; módl się i czyń, co chcesz!” Jakże pełne radości i pociechy dla grzesznika obarczonego słabościami, jęczącego pod brzemieniem walczących z nim namiętności, są te słowa!
Modlitwa – oto wszystko, co jest nam dane jako wszechogarniający środek zbawienia i doskonalenia duszy… Tak! Ale ze słowem „modlitwa” ściśle związany jest jej warunek: „Módlcie się nieustannie”, tak nakazuje Słowo Boże. Zatem modlitwa wtedy ujawni swą wszechmoc i owoce, gdy będzie wznoszona często, nieustannie, bowiem częstość modlitwy bezwzględnie zależy od naszej woli, podczas gdy czystość, gorliwość i doskonałość modlitwy są darem łaski.
Zatem módlmy się jak najczęściej, poświęcajmy całe nasze życie modlitwie, choćby początkowo była ona rozproszona! Częste ćwiczenie się w niej nauczy uwagi, a w ślad za ilością pójdzie bez wątpienia i jakość.
Żeby nauczyć się czynić coś dobrze, trzeba wykonywać to jak najczęściej, powiedział pewien doświadczony duchowny pisarz. PROFESOR: Doprawdy! Wielka to rzecz, modlitwa!
A gorliwość w częstym jej wymawianiu jest kluczem otwierającym jej zbawienne skarby. Ale jakże często dostrzegam w sobie zmaganie pomiędzy gorliwością a lenistwem! Jak bardzo pragnąłbym znaleźć środek, pomoc w odniesieniu zwycięstwa, by przekonać się i nakłonić do nieustannej modlitwy!
MMCH-POKUTNIK: Liczni duchowni pisarze różne proponują środki, które biorą za podstawę zdrowy rozsądek, by nakłonić do gorliwości w modlitwie, na przykład:
1. Radzą zagłębić się w rozmyślania nad niezbędnością, wzniosłością i skutecznością modlitwy w ratowaniu duszy.
2. Przekonać się mocno, że Bóg bezwzględnie wymaga od nas modlitwy, a Jego słowo wszędzie to obwieszcza.
3. Stale pamiętać, że z powodu lenistwa i zaniedbania modlitwy nie można osiągnąć postępu w pełnieniu czynów pobożności i zyskać pokoju i zbawienia. Dlatego nieuchronnie trzeba się będzie za to poddać zarówno karze na ziemi, jak i mękom w życiu wiecznym.
4. Ożywić swoje zdecydowanie przykładami tych, którzy podobali się Bogu i drogą nieustannej modlitwy osiągnęli świętość i zbawienie itd. Chociaż wszystkie te sposoby mają swoje zalety i wynikają z właściwego zrozumienia, to
jednak dusza chora na niedbalstwo, zmysłowa, przyjmując je i stosując, rzadko dostrzega ich skuteczność, a to dlatego, że lekarstwa te gorzkie są dla jej zepsutego smaku i zbyt słabe jak na głębokie zniszczenie jej natury. Bo któż spośród chrześcijan nie wie, że modlić się należy i często, i pilnie, że wymaga tego Bóg, że za lenistwo w modlitwie poniesiemy karę, że wszyscy święci pilnie i nieustannie modlili się, jednakże cała ta wiedza rzadko przynosi dobroczynne skutki! Każdy, kto obserwuje siebie, dostrzega, że albo mało, albo wcale nie potwierdza czynami tych sugestii umysłu i sumienia i wspominając je, nawet często, nadal żyje źle, oddając się lenistwu…
Dlatego też doświadczeni i pełni Bożej mądrości święci ojcowie, znając słabość woli i ociężałość pożądliwego człowieczego serca, działają na nie w sposób szczególny także i z drugiej strony, podobnie jak to czynią lekarze zaprawiający gorzkie lekarstwo słodkim syropem i smarujący miodem krawędź naczynia z lekarstwem. Otwierają więc najłatwiejszą i najskuteczniejszą drogę wypędzenia lenistwa i zaniedbania w modlitwie, polegającą na nadziei, że przy Bożej pomocy osiągnie się doskonałość i błogość zaufania poprzez modlitwę miłości ku Bogu. Radzą więc rozmyślać, jak tylko można najczęściej, o takim właśnie stanie duszy i uważnie czytać, co o tym napisali święci ojcowie, którzy zachęcając przekonują, jak w sposób przystępny i łatwy, można osiągnąć te błogie stany wnętrza podczas modlitwy i jak bardzo winny być one upragnione. Należą tu: błogość rozlewająca się z serca, pełne słodyczy ciepło i światłość przelewające się we wnętrzu, niewypowiedziany zachwyt, radość, lekkość, głęboki pokój, prawdziwa szczęśliwość i radość życia wzbudzane w sercu przez działanie modlitwy. Zagłębiając się w te rozmyślania nawet dusza słaba i ostygła rozgrzewa się, umacnia, postępy zachęcają ją do modlitwy i, jak mówi o tym św. Izaak Syryjczyk, jest ona jakby przynęcana do doświadczenia ćwiczenia się w modlitwie: „Przynętą dla duszy jest radość, której źródłem jest nadzieja kwitnąca w sercu, a rozmyślanie o tym, w czym się pokłada ufność, daje sercu głębokie pocieszenie”. I kontynuuje tak: „na początku tej czynności, ale i aż do końca przewiduje się jakiś sposób i nadzieja na dokonanie… a to pobudza umysł do założenia fundamentów pod owo dzieło, a poprzez wpatrywanie się w cel wprzęga umysł do poszukiwania radości w działaniu”. Także wielebny Hezychiasz opisując przeszkodę lenistwa w modlitwie i opamiętanie się w celu ponowienia gorliwości w niej, wprost pisze na zakończenie rzecz następującą: „Wtedy bowiem jesteśmy gotowi pragnąć w tym milczeniu serca nie czego innego, tylko tego błogiego w duszy uczucia i radości”.
A z tego wynika, że zachętą do gorliwości w modlitwie według pouczenia tego ojca jest owo „błogie uczucie i radość…” Podobnie Makary Wielki uczy, że „nasze duchowe trudy (modlitwę) winniśmy spełniać z nadzieją na osiągnięcie owoców, to jest słodyczy w naszych sercach”.
Jasne przykłady tego sposobu jako skutecznego środka znaleźć można w licznych fragmentach Dobrotolubija, gdzie szczegółowo opisane są rozkosze modlitwy. To one właśnie winny stać się jak najczęstszą lekturą tego, kto walczy z chorobą lenistwa czy oschłości podczas modlitwy. Winien on jednak uważać się za niegodnego tych radości i karcić się zawsze za niedbalstwo w modlitwie.
KAPŁAN: Czy takie rozważanie nie doprowadzi kogoś niedoświadczonego do duchowej pożądliwości, jak teologowie nazywają dążenie duszy, która pragnie nadmiernych pociech i okazywania jej łask, nie zadowalając się tym, że powinna spełniać czyny pobożne ze względu na obowiązek, powinność, a nie marzyć o nagrodzie?
PROFESOR: Sądzę, że teologowie przestrzegają w tym przypadku przed nieumiarkowaniem albo pożądaniem duchowych słodyczy, a nie odrzucają całkiem słodyczy i radości związanych z cnotami, bowiem jeśli pragnienie nagrody nie jest doskonałością, to jednak Bóg nie broni człowiekowi myśleć o nagrodzie i radości, a nawet sam wykorzystuje myśl o nagrodzie, by zachęcić człowieka do wypełniania przykazań i osiągnięcia doskonałości: „Czcij ojca swego i matkę swoją” – oto przykazanie. A zaraz po tym nagroda zachęcająca do wypełniania go: „aby ci się dobrze powodziło” (Pwt 5,16). Albo: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz i rozdaj ubogim” – oto mamy wymóg doskonałości, a bezpośrednio po nim nagroda zachęcająca do osiągnięcia doskonałości: „będziesz miał skarb w niebie” (Mt 19,21). I także: Błogosławieni będ2iecie, gdy będą was ludzie nienawidzić… a imię wasze jako złe będą zniesławiać dla Syna Człowieczego (por. Łk 6,22) – oto wielkie wołanie o czyn, do spełniania którego konieczna jest niezwykła moc ducha i niewzruszona cierpliwość. Oto dlaczego tak wielka nagroda i pociecha, które zdolne są pobudzić i podtrzymać niezwykłą moc ducha: „…bo wielka jest wasza nagroda w niebie” (Łk 6,23). Dlatego też sądzę, że pewne dążenie do osiągnięcia słodyczy podczas modlitwy serca jest potrzebne i stanowi główny sposób osiągnięcia zarówno gorliwości, jak i owoców modlitwy. A wszystko to bezspornie potwierdza wysłuchane właśnie przez nas praktyczne rozważanie ojca pokutnika na ten temat…
MNICH-POKUTNIK: Na ten temat najjaśniej wypowiada się jeden z wielkich teologów, mianowicie św. Makary Egipski: Tak jak podczas sadzenia winnej latorośli dokłada się pilności i trudu z myślą o zebraniu owocu, a jeśli go nie będzie, to cała praca będzie daremna, tak jest i z modlitwą: jeśli nie dojrzysz w sobie owoców ducha, to znaczy miłości, pokoju, radości i innych, to cały nasz wysiłek będzie daremny. Dlatego wysiłki naszego ducha, „modlitwę, winniśmy spełniać mając na celu nadzieje owoców, to znaczy rozkoszowania się słodyczą w naszych sercach”. Czyż nie widzicie, z jaką jasnością rozwiązał ów święty ojciec problem potrzeby rozkoszowania się modlitwą? Akurat przypomniała mi się niedawno przeczytana opinia pewnego duchownego pisarza o tym, że naturalność modlitwy dla człowieka stanowi główny powód pociągu ku modlitwie i dlatego rozważanie tej naturalności może stać się skutecznym środkiem pobudzającym do gorliwości w modlitwie, czego tak bardzo poszukuje pan profesor. Zaraz krótko opowiem o tym, co zapamiętałem z tego traktatu. Pisze na przykład ów duchowny autor, że umysł i przyroda prowadzą człowieka do poznania Boga. Ten pierwszy bada, że nie ma działania bez przyczyny i po drabinie rzeczy dostrzegalnych, przechodząc od niższych ku wyższym, dociera wreszcie do Boga będącego pieszą przyczyną. Druga zaś, na każdym kroku ujawniając zadziwiającą mądrość, harmonię, ład, stopniowość, w ten sposób daje zasadniczy materiał do zbudowania drabiny wiodącej od przyczyn skończonych ku nieskończonej. W ten sposób człowiek natury dochodzi w naturalny sposób do poznania Boga. Dlatego nie było i nie ma narodu czy plemienia, nawet najdzikszego, które nie miałoby jakiegoś pojęcia o Bogu. Wskutek tego nawet najdzikszy wyspiarz bez żadnych dodatkowych zachęt, jakby mimo woli zwraca swój wzrok ku niebu, pada na kolana, wydaje niezrozumiałe dlań, ale tak potrzebne westchnienie, bezpośrednio odczuwa coś szczególnego, coś, co pociąga go ku górze, coś, co popycha go ku Nieznanemu… Na tej glebie wyrastają wszystkie religie naturalne i szczególnie godne uwagi jest to, że wszędzie istotą, duszą każdej religii jest tajemna modlitwa cechująca się jakimś rodzajem ruchów i otwartego składania darów, mniej lub bardziej zaciemnionego wskutek pogańskich wyobrażeń! Im jest to dziwniejsze dla naszego umysłu, tym bardziej domaga się odkrycia tajemniczej przyczyny tego dziwnego zjawiska polegającego na naturalnym dążeniu do modlitwy.
Psychologiczna odpowiedź na to nie jest trudna: korzeniem, wodzem i motorem wszystkich namiętności i działań człowieka jest wrodzone umiłowanie siebie samego. Potwierdza to w sposób wyraźny wrodzona i powszechna idea samozachowania. Każde pragnienie, każde przedsięwzięcie, każde działanie człowieka ma na celu zaspokojenie miłości własnej, szukanie własnego dobra. Zaspokojenie tej potrzeby towarzyszy całemu życiu człowieka. Ale duch człowieczy nie zadowala się niczym, co zmysłowe, i wrodzona miłość własna nie ustaje w swym dążeniu. Dlatego pragnienia wciąż rosną, dążenie ku temu, co uznajemy za dobro, rośnie, napełnia wyobraźnię i dostraja do tego uczucia. Wypływ tych wewnętrznych odczuć i samo z siebie rozwijające się pragnienie stanowią naturalny bodziec do modlitwy, są potrzebą miłości własnej, z trudem osiągającej swe cele. Im mniej cieszy się człowiek pomyślnością i im więcej ma na uwadze własne dobro, tym więcej pragnie, tym bardziej wylewa swe pragnienia w modlitwie. Z prośbą o to, czego pragnie, zwraca się ku nieznanej przyczynie wszystkiego, co istnieje. Tym sposobem wrodzona człowiekowi miłość własna, będąca głównym pierwiastkiem życia, jest zasadniczą przyczyną pobudzającą człowieka natury ku modlitwie!
Najmędrszy Stwórca wszechrzeczy wlał w naturę człowieka ową zdolność do miłowania samego siebie właśnie jako przynętę, według wyrażenia ojców, która pociągnęłaby i wyniosłaby upadłą istotę ku obcowaniu z niebem.
O, gdyby człowiek nie niszczył tej zdolności, a utrzymywał ją w całej jej wspaniałości w stosunku do swej natury duchowej! Posiadałby wówczas silną zachętę i sposób poruszania się drogą wiodącą do moralnej doskonałości. Ale niestety! Jakże często z tej szlachetnej zdolności czyni on niegodziwą namiętność samolubstwa, gdy przemienia ją w narzędzie swej natury zwierzęcej !
Dziękuję wam serdecznie, moi najdrożsi goście! Wasza rozmowa o tych zbawiennych sprawach bardzo mnie uradowała i wiele nauczyła mnie, niedoświadczonego. Niech wam Bóg wynagrodzi swą łaską za waszą przykładną miłość…
Wszyscy pożegnali się.