niedziela, 23 listopada 2025

 

I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: "Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?" Lecz on mu odpowiedział: "Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć"»(Łk 13, 6-9).

Być może trzeba wejść w cień ewangelicznego drzewa, aby zrozumieć ukrytą mądrość, wypowiedzianą świadomie i z eschatologicznym przesłaniem przez Chrystusa słuchaczom. Przed moim domem rośnie rosochaty kasztanowiec pod którym hałasują latem dzieci, a jesieniom zbierają garściami kasztany. Ptaki się gwarnie gnieżdżą w jego koronie, poddając się ceremonii pląsów i przekomarzania. Wyleguje się pod nim stary i leniwy kocur, którego przechodnie częstują smakołykami i głaszczą po kędzierzawej sierści. Drzewo to obfita w treści metafora istnienia i trwania pośród kaprysów zmieniającej się natury. Pomiędzy konarami jest wystarczająco dużo przestrzeni i powietrza którym można się zachłysnąć i zobaczyć własne życie w zupełnie innej odsłonie. Drzewo daje schronienie w upalne dni tym, których nogi ledwie niosą a oddech staje się płytki. „Każdy nosi w sobie wszystko, a więc może tego szukać wewnątrz siebie i znaleźć to”(J. Campbell). Żadna filozofia nie objaśni wystarczająco tego, co pęcznieje w skorupie owocu, aby ostatecznie stać się pożywnym pokarmem dla wędrowcy odkrywającego w zaciszu kwitnącego drzewa swój sens i cel. W przyrodzie zawiera się zarys alfabetu którym niewidzialna dłoń Boga rozpisuje scenariusze, po które można sięgnąć lub je buńczucznie odrzucić. Jesteśmy częścią paraboli której rozszyfrowanie dokonuje się w umyśle i sercu tego, który pragnie aby moc Słowa w nim zadrżała. „Życie, odnajduję je w tym, co mi przeszkadza, rani mnie, przeczy mi. Życie jest tym, co przemawia tam, gdzie zakazano mówić, wstrząsając prognozami i myślami, uwalniając się od tępego przyzwyczajenia do siebie”- pisał Ch. Bobin. Bóg jest cierpliwym wobec ogrodnika, każdego poranka doglądającym spękanego i skazanego na niebyt drzewa. Wielu z niecierpliwością i zawodem, wyrwałoby je z korzeniami i strawiło w ogniu; wymazując pamięć o nim z matowego pejzażu zniecierpliwienia i zapomnienia. Przesłanie przypowieści jest szalenie proste. „Istniejemy póki ktoś o nas pamięta”- powie Zafón. On mnie szuka w zapachu łąk, przebudzeniu ziarna wsadzonego w szczelinę ziemi, dojrzewaniu drzewa figowca- intensywnej ciemnej zieleni i bursztynowym miąższu figi której smak pozostaje na długo- niczym pocałunek kochanków obudzonych blaskiem księżyca. Jego miłość jest cierpliwa i przekracza nachalną presję czasu i ciśnienia, które jedynie otumania tych którzy pragną zbierać plony szybko i interesownie. Figi należą do wymownych owoców Ziemi Obiecanej. Sięganie po nie to już przedsmak wieczności. To symboliczny obraz Przymierza, które trzeba odnowić, aby stać się uczestnikiem upragnionego i wyczekiwanego Królestwa. Czas miłosierdzia rozciąga się poza osnowę czasu, dając szansę na przemianę tym, którzy są dotknięci chorobą duszy: zaspali, ociężali, zagubieni, uwikłani w grzechy i przekonani, że nie ma już dla nich ocalenia i szansy. Starożytna Oda przynagla: „Otwórzcie oczy. Popatrzcie na Niego. Poznajcie jakie są wasze czyny !” Nawet drzewo spróchniałe i karłowate ma w sobie arterie życia.

wtorek, 18 listopada 2025

 

Otwieram okno na rozcież i zimny powiew powietrza unieruchamia twarz w migawkowym oglądzie rzeczywistości. Obok tego odczucia zewnętrzności, kotłowanina narośniętych myśli i obrazów, które również przynoszą jakiś trudny do opisania rodzaj roztargnienia i bólu. Rozebrane ze strojnej barwności drzewa- ich odstręczająca pustka- wskazuje na nieuchronny proces uśpienia i obumierania. Rysują się dramatycznie na tle nieba i murów kamienicy. „Śnie, który uczysz umierać człowieka”- odsłania prozaiczną prawdę jedna z fraszek Kochanowskiego. Tylko religia i sztuka dają powody do zadowolenia. „Każda sztuka sakralna przeciwstawia się śmierci, ponieważ nie jest ozdobą tej czy innej cywilizacji, ale wyraża ją zgodnie ze swoją wartością najwyższą”- twierdził niewybrednie Malraux. W chwilach dezorientacji i braku tchu, pocieszają mnie wpatrzone we mnie oczy świętych z ikon, Zaskarbia również moją uwagę ruchliwość flamandzkich miniatur, malowanych jakby pod lupą; drobiazgowo i ku uciesze obserwatorów, rejestrujących życie ludzi wolnych od przygniatającego pośpiechu i nerwowości- stanowiących magnetyzującą pochwałę banalnej skądinąd cudowności. Po uprzednim przeczytaniu listów Vincenta van Gogha do swojego brata Theo, wybrałem się nie bez oporu na immersyjną wystawę po sztuce tego postimpresjonistycznego artysty. Inercja wobec obrazów nakładających się na siebie z nutą chronologii i lapidarnego komentarza. Jest to dalekie od rzeczywistego i bezpośredniego obcowania z dziełami „epileptyka” czy „szaleńca.” To widowisko dla dyletantów i tych, którym nie będzie nigdy dane stanąć przed impastowymi, pełnymi witalności i nasycenia barwnymi płótnami mistrza. Być może to powoła do działania kolejnego imitatora który na mieniących się żółcią słonecznikach zarobi na chleb lub butelkę wina. Tego dalekiego krewniaka Rembrandta, trzeba postrzegać i czytać poważnie z atencją której ówcześni mu ludzie nie wyrazili. Jak sam mawiał: „Śnie o swoim obrazie i maluję swoje marzenie.” Jego sztuka jest ukonkretnieniem marzeń i czaru Prowansji która tak intensywnie zawładnęła jego sercem i zmysłami. Wrósł w ziemię której to mieszkańcy go wypluwali i obrzucali kamieniami bo z byt tępe były ich sądy i wyobraźnia. Każdy motyw to przyczynek do spostrzegawczej i ubogacającej umysł refleksji. To meta-natura, materia przeobrażona w gwałtownym i pełnym ekstatyczności dukcie pędzla, który jest niczym dłuto rzeźbiarza czy batuta dyrygenta. Dojmująca samotność twórcy, rozpostartego na cięciwie życia- pomiędzy stanem rozpaczy, a euforią istnienia- fascynuje i kłopocze również nas brodzących po ścieżkach świata którego historia zdaje się być bezbarwną. Jego sztuka ocala od pesymizmu, malkontenctwa, podnosi na duchu i zatrzymuje oczy na krajobrazie który subtelny język teologii nazywa rajem. Zawłaszczające spojrzenie etiudy piękna ! Słońca Van Gogha nieustannie świecą pełnią swego blasku, łany zbożna tańczą na wietrze muzyki, a kolory kwiatów pachną wiecznością o której jeszcze wciąż mało wiemy. Mi najbardziej podobają się jego Irysy w których zawiera się figlarna fascynacja kulturą japońską. Mam ich reprodukcję nad biurkiem i zerkam na nie w zimową szarugę rozwleczonego popołudnia.

niedziela, 16 listopada 2025

 

Gdy On jeszcze mówił, przyszedł ktoś z domu przełożonego synagogi i oznajmił: «Twoja córka umarła, nie trudź już Nauczyciela!» Lecz Jezus, słysząc to, rzekł: «Nie bój się; wierz tylko, a będzie ocalona». Gdy przyszedł do domu, nie pozwolił nikomu wejść z sobą, oprócz Piotra, Jakuba i Jana oraz ojca i matki dziecka. A wszyscy płakali i żałowali jej. Lecz On rzekł: «Nie płaczcie, bo nie umarła, tylko śpi».  I wyśmiewali Go, wiedząc, że umarła. On zaś ująwszy ją za rękę rzekł głośno: «Dziewczynko, wstań!»  Duch jej powrócił, i zaraz wstała. Polecił też, aby jej dano jeść. Rodzice jej osłupieli ze zdumienia, lecz On przykazał im, żeby nikomu nie mówili o tym, co się stało (Łk 8,41-56).

To najbardziej przejmujący i poruszający fragment Ewangelii. Można wiele mówić o śmierci, ale uchwycić jej niewybredną siłę w stracie kochanego i kruchego dziecka to doświadczenie najbardziej dramatyczne. Wchodzimy tu w mrok ludzkiego dramatu który przeszywa jedynie wątła struga nadziei. Wiele razy próbowałem sobie wyobrazić tak opisaną przez Łukasza scenę. Przyglądałem się malarskim próbom ukazania tego tematu, których wspólnym elementem jest cisza, intymność, poruszająca bliskość Jezusa i przebudzenie ze snu- ponieważ tak język wiary opisuje śmierć. Potrafię z czułością choć pewnie nieudolnie, przybliżyć się do uczuć rodziców, ich szamotaniny i braku pogodzenia się z faktem śmierci córki. Gwar i towarzyszące mu emocje, przemienione w święto przebudzenia. Trudna do pojęcia pedagogia nadziei. „Dzisiaj śmierć dziecka zdaje się być sprawą niedopuszczalną, ciężarem, który przekracza psychiczną odporność rodziców i który będzie ich gnębił przez długie lata, podczas gdy krewni i przyjaciele po okazaniu bezpośredniego współczucia schronią się w cieniu defensywnej konspiracji milczenia”(S. Yudkin). Osobiście towarzyszyłem wielu rodzicom w przeżywaniu choroby, odchodzenia i ostatecznie rozstania się z dzieckiem. Widziałem małżeństwa wylewające łzy i chwytające się wszystkich potencjalnych możliwości, aby choć o dzień przedłużyć gasnące życie ich pociech. Potrafili z dnia na dzień upłynnić majątek, żeby sfinansować kosztowną i niedającą pewności na wyzdrowienie lub zatrzymanie choroby eksperymentalną medycynę. Przemierzali pół świata za cudotwórcami i uzdrowicielami którzy mogli odwrócić fatalny bieg wydarzeń. Ostatecznie ich spojrzenie zatrzymywało się na spojrzeniu Chrystusa na krzyżu. Hiobowe dylematy i napięcia które im towarzyszyły, przekształcały rzeczywistość w nich i obok nich w pole walki, szamotaniny i bólu promieniującego na wszystkich którzy mieli z nimi kontakt. Jakże często wiara dawała im oparcie, ponieważ bez niej rozpadliby się na kawałki i nie mogliby siły się podnieść. Byli i tacy którzy przerzucali się winą i odpowiedzialnością za nieszczęście które ich spotkało, co prowadziło do napięć, oskarżeń i ostatecznie do rozpadu małżeństwa. Każdy ich krok przynosił większą ciemność. Pustka po stracie dziecka była tak wielka, że nic nie mogło jej wypełnić, a każde wspomnienie było jak zerwanie opatrunku z broczącej nieustannie rany. Byli i tacy, których odejście dziecka uszlachetniło, zbliżyło do siebie i skierowało ku pełnemu wiary otwarciu na Boga. Pamiętam małżeństwo które po walce nowotworowej dziecka, nieprzespanych nocach w szpitalu, towarzyszeniu i nadejściu śmierci, zamarli i zasklepili się w buncie i gorzkich pretensjach które przelewali na rodzinę i przyjaciół przez kolejne dwadzieścia lat. Już nie potrafili się uśmiechać, a ich spojrzenie było mętne i odpychające. Pozostali w szpitalnej sali i nie pozwolili dziecku odejść w lepsze i bezpieczniejsze miejsce. „W szpitalu można zrozumieć, jaką wartość ma zdrowie, ile znaczy życie- pisał N. Chatzinikolau- jak człowiek sam w sobie jest mały, a jak wielki staje się z Bogiem. Człowiek jest również słaby w swoich osiągnięciach cudownej technologii i geniuszu. Jego cuda są bardzo niewielkie. Bóg natomiast pozostaje w swoich porażkach, w śmierci i w pozornych niepowodzeniach. Życie podarowane przez człowieka zawsze kończy się śmiercią. Śmierć którą dopuszcza Bóg, zawsze prowadzi do życia i wieczności.” W mojej pamięci pozostanie szczególnie odejście dwudziestoletniej dziewczyny i ceremonia pogrzebowa której przewodniczyłem. Piękna dziewczyna, zmarła na białaczkę miesiąc przed swoim ślubem. Rodzina i narzeczony złożyli jej ciało w trumnie w ślubnej sukni. Wyszła na spotkanie innego Oblubieńca. Istota zmartwychwstała !

wtorek, 11 listopada 2025

 

Jeszcze módlmy się o zachowanie w opiece bożej naszej Ojczyzny, za jej władze zwierzchnie i wojsko Chrystusa miłujące, abyśmy mogli prowadzić ciche i spokojne życie, we wszelkiej pobożności i czystości. Patriotyzm- słowo emblematyczne i dla wielu anachroniczne o tak silnym zabarwieniu emocjonalnym, że może poróżnić wspólnotę osób zasiadających przy jednym stole i rozumiejących sens ważnych wydarzeń historycznych w zgoła odmienny sposób. Fluktuacje jednostek ukształtowanych w zaciszu rodzinnego domu, wspomnień lub totalnie przeżywanej ambiwalencji wobec migawkowo rozpamiętywanych wydarzeń naznaczających teraźniejszość. Historia przysparza najwięcej problemów tym, którzy o niej myślą przedawnienie i chłodnie, bez nadmiernej egzaltacji i patosu zaciskania w dłoni flagi, czy afiszowania różnej maści symboli narodowych. „Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym”- przypomina poeta Norwid. Czarno- białe fotografie jeszcze nie wyblakły, a z najbardziej sędziwych umysłów nie wyparowały wspomnienia. Prawdziwe rozumienie historii wymaga, by człowiek nie był tylko istotą historyczną, ale znał ją z doświadczenia i potrafił zdobyć się na ponad przeciętną refleksję o naturze jej rzeczy. Naród który nie doświadczył braku wolności, uciemiężenia, wykorzenienia, dewastacji kultury i języka- nie jest wstanie pojąć sensu świętowania niepodległości; rozsupłanego węzła nieszczęść, niepowodzeń i chronicznych rozczarowań, romantycznych westchnień i zrywów, okupionych krwią jakże często bezimiennych bohaterów, których odwaga o wiele mocniej przemawia, niż nie jeden wystawiony na skwerach miast pomnik pamięci. „Istota bytu ludzkiego zawarta jest w jego egzystencji”- twierdził Heidegger. Nie musimy już patrzeć śmierci w oczy, czy oglądać ścierniska ciał na osnowie których przebudza się nowe pokolenie i wskrzeszona na powrót idea wolności. Ale przeszłość powraca i rekapituluje się, stając się moralnym imperatywem dla nas współczesnych, usadowionych w zaciszu bezpiecznych domów i wygodnych foteli. Pamięć jest święta ! Tylko pełna inwencji miłość mężczyzn i kobiet przyczyniła się do przezwyciężenia fatum historii i spulchniającego go od wewnątrz czasu, zakleszczenia w sidłach śmierci. Bohaterstwo rodzi się przypadkiem w chwilach impulsu i natychmiastowego działania, aby przechylić szalę beznadziei na rzecz upragnionego i uparcie oczekiwanego dobra i życia. Człowiek stojący po każdej ze stron dramatycznego biegu chwil jest zawsze simul justus et peccator. Marzę, aby płomień duszy narodu nie zgasł w wyniku wygodnictwa, lenistwa, obojętności i niepamięci. Gdy ktoś przestaje myśleć o dobru Ojczyzny bez synowskiego uczucia i kultury pamięci, staje się o ironio- dzieckiem bez domu- ślepcem brodzącym we mgle, widzącym jedynie siebie na osi pozbawionego głębszego sensu trwania. Los historii jest każdorazowo moim losem, paradoksalnie stygmatyzuje moją egzystencję i nie zwalnia w żaden sposób z wzięcia odpowiedzialności za kształt jutra. „Stoimy w obliczu końca historii. Dzień każdy świadczy o zastraszających postępach dżumy moralnej, która od Rosji sowieckiej pędząc, zagrania wszystkie kraje, wżera się w organizmy wszystkich narodów, wszędzie procesy rozkładowe wszczyna, w odmętach zdziczenia i zgnilizny pogrąża”- jakże nieprzedawnioną wydaje się diagnoza zapisana w dziele Mariana Zdziechowskiego W obliczu końca z 1937 roku. Nie możemy osiąść na mieliźnie raz wywalczonej wolności. „Powinniśmy patrzeć nasz los, na naszą przyszłość z szerszej światowej perspektywy, uwzględniając jej meandry i konfiguracje. Ilekroć próbowaliśmy samotnie brać los w nasze ręce, zawsze przegrywaliśmy. Niepodległość z 1918 zdobyliśmy dzięki korzystnej koniunkturze międzynarodowej”(R. Kapuściński). Każdy wiek musi przenikać trzeźwa i pełna przenikliwego spojrzenia czujność. „Całe widziadło życia zmienia się powoli w jeden wielki sekret, który na próżno usiłuje odebrać Bogu”(J. Wittlin). Kolejna rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę, musi skłaniać do refleksji, zadumy nad światem w którym od czasu do czasu pojawiają się Neronowie, którzy chcą go ceremonialnie podpalić i pozbawić wolności. Zatem wołam ewangelicznie: „Błogosławieni, którzy czynią pokój, albowiem ich jest królestwo niebieskie.”

niedziela, 9 listopada 2025

 

Gdy wyszedł na ląd, wybiegł Mu naprzeciw pewien człowiek z miasta, opętany przez złe duchy… Gdy ujrzał Jezusa, z krzykiem padł przed Nim i zawołał: «Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Błagam Cię, nie dręcz mnie!» Rozkazywał bowiem duchowi nieczystemu, by wyszedł z tego człowieka. Bo już wiele razy porywał go, a choć wiązano go łańcuchami i trzymano w pętach, on rwał więzy, a zły duch gnał go na pustkowie. A Jezus zapytał go: «Jak ci na imię?» On odpowiedział: «Legion», bo wiele złych duchów weszło w niego. I zaczęły Go prosić, żeby im nie kazał odejść do Czeluści. A była tam duża trzoda świń, pasących się na górze. I zaczęły Go prosić [złe duchy], żeby im pozwolił wejść w nie. I pozwolił im. Wtedy złe duchy wyszły z człowieka i weszły w świnie, a trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i utonęła (Łk 8,26-39).

Biesowaty, tak w prawosławiu określa się człowieka opętanego przez złe duchy. Jęczący i wyrywający się byt człowieka, ubezwłasnowolnionego, szarpanego, udręczonego, nie posiadającego kontroli nad swoim ciałem i życiem. Zgraja demonów opanowała jego ciało i próbuje zawładnąć ostatnimi resztkami wolności; zdobyć duszę, bo o nią się rozgrywa to dramatyczne starcie. Jakże nieszczęśliwy jest ten człowiek- odarty z godności i krępowany- separowany od tych, którzy uchodzą za zdrowych na ciele i duszy. Tylko łzy rzeźbiące jego zdeformowaną od pogardy twarz i krzyk buntu wobec obecności Chrystusa, przyczyniają się do zbawczego aktu uzdrowienia i przełamania tego tragicznego impasu. W tym miejscu przypominają mi się słowa Dostojewskiego: „Tak, będziemy na łańcuchu, pozbawieni wolności, ale w naszym bólu zmartwychwstaniemy w radości, bez której człowiek nie może żyć, ani też Bóg nie może istnieć…” Kiedy czytam o tych krępujących człowieka łańcuchach to moim oczom jawi się ikona Zstąpienia do Otchłani gdzie Chrystus- jakby słońce schodzi do piekieł, przenika ciemność światłem i zrywa rygle, łańcuchy i kłódki którymi opięte są bramy miejsca śmierci. Biesy opuściły opętanego i weszły w stado świń. Ich przerażający ryk przykryły wody śmierci, przynosząc spokój i bezpieczeństwo przyglądającej się temu zajściu społeczności. Odtąd wody jeziora stały się mętne i czarne; otchłań nasycona tłuszczą. Przyglądający się tej spektakularnej konfrontacji ze złem, byli poruszeni tak dogłębnie, iż rozbiegli się po okolicy długo trawiąc w umysłach, co tak naprawdę się wydarzyło. Uwolniony usiadł przy Chrystusie i jak Marta z gościnnego domu w Betanii chłonął całym jestestwem Słowo Życia. Szpetna i powyginana twarz na podobieństwo grymasu małpy, odzyskuje świetlistość dziecka Bożego. Mężczyzna odzyskał wolność, wydarty siłom piekła, stanął naprzeciw Miłości i wtulił się w nią. Już wie, że jest sobą i pozostanie sobą, ocalonym- dzięki Jeszua którego imię ma moc i znaczy: Jahwe zbawia ! Dlatego święty Cyryl Jerozolimski podkreśla, że tylko to Imię jest „zbawczym lekarstwem.” Ponieważ jest On jednocześnie Bogiem i człowiekiem, jednoczącym w swej Osobie dwie natury- boską i ludzką, stąd dzięki wzruszeniu i mocy wiary- Chrystus uzdrawia chorą od grzechów duszę, a tym samym i nadwyrężone przez siły zła ciało. Cierpienie staje się darem i wielką szkołą miłosierdzia. „Oto stan grzesznika, który stoi u progu nawrócenia, rodząc w bólu nadzieję na zbawienie i odnowę swego życia- pisał Matta el- Maskine- Płacze, patrząc na przeszłość… Czy nie chcesz zatem wyciągnąć ręki, aby otrzymać siłę, przestać być słabym i martwym ?”- to pytanie musi nas wziąć w posiadanie i wryć się natychmiast w świadomość. Aktualność i terapeutyczne przesłanie dzisiejszej Ewangelii jest nad wyraz czytelne dla nas współczesnych. Niech wchodź w przestrzeń zła, unikaj sytuacji i przestrzeni, gdzie nieprzyjaciel może ugodzić twój słaby punkt i zawładnąć wolnością, upodlając i profanując to, co w człowieku jest święte. Zło jest zawsze postrzeganiem siebie w rozpaczy i separacji wobec Miłości !

czwartek, 6 listopada 2025

 

Każdy dzień przynosi jakieś nowe strapienia, wyzwania, niepewności w cieniu których dojrzały mężczyzna wydaje się zmarszczonym i ociężałym od prozaicznych czynności starcem. Przypominają mi się w tym miejscu słowa Camusa: „Za dnia lot ptaków zdaje się zawsze bez celu; ale wieczorem ptaki odnajdują swój cel. Lecą ku czemuś. Tak może w wieczór życia.” To również wyrazista metafora ludzkiego życia które niczym sinusoida- rozgrywana na odwrót- pomiędzy nocą zwątpienia, a blaskiem dnia w którym pragnie się ogrzać strudzony włóczęgą wędrowiec; ogarniający wszystko szerokim oddechem i głodnym spojrzeniem. „Pomiędzy słowami było wystarczająco dużo powietrza, wystarczająco dużo ciemności na płótnie, by ktoś mógł chwycić się własnego niedokończonego życia”(Ch. Bobin). Reflektujący twórczo świat człowiek, musi się zgiąć niczym ikebana i unieść ciężar własnego, a niekiedy cudzego istnienia. Dźwiganie ciężaru człowieka ! W obliczu najokrutniejszych wydarzeń słowa bledną, pozostawiając miejsce nadziei szamoczącej się z poczuciem rozpaczy i buntu. Nie dokonuje się to bez oporów i wewnętrznej konwulsji. Wchodzisz po schodach i z niepewnością zaglądasz do skrzynki pocztowej wyławiając list lub awizo z jakimś powiadomieniem o oficjalnym piśmie na które należy odpowiedzieć w wyznaczonym terminie, po uprzednim przetrawieniu przedłożonych tam mało optymistycznych treści. Jeszcze inni dowiadują się o chorobie która spada na nich jak grom z jasnego nieba, a nawet śmierci której pojawienia się nie można odroczyć. Poczucie stabilizacji to komfort nielicznych, którym jeszcze nikt nie nacisnął na odcisk lub nie spotwarzył strumieniem szorstkich słów. Szczerze dziwię się tym, którzy rutynowo przeżywają życie, będąc przywiązani skrupulatnemu wypełnianiu codziennych i powtarzalnych rytuałów. Jest to jakaś trudna do pojęcia formuła kontrolowanej egzystencji, opierającej się gwałtownym poruszeniom i sytuacjom, wobec których można poczuć się zagubionym albo bezradnie wystraszonym. Nie można schować się przed falą która nadchodzi nagle i przykrywa wszystko, co znajduje się w trajektorii wystraszonego i otępiałego spojrzenia. Żywioł jest zawsze konfrontacyjny i stawia wobec niewiadomych, czy ostatecznie trudnych do skalkulowania rozstrzygnięć. Każdy człowiek to zgoła odmienny przypadek psychologii- trudnej do rozszyfrowania i diagnozowania- wbrew przekonaniu o skuteczności wypracowanych narzędzi. Schowany skrycie za bezpiecznymi ścianami umeblowanego świata, czy przywdziewający maski w momentach niełatwych konfrontacji z prawdą o sobie samym. Każdy rzeźbi swoje życie ułomnie lub z patosem, starannie odcedzając zło od dobra; unikając otarć, czy cerując ubytki nadwyrężonego od myślenia o jutrze intelektu. Ostatecznie będąc posiniaczonym wstaje z kolan i wie, że to jedynie jedna z wielu niepoliczalnych ale możliwych do udźwignięcia prób. „Gdy stoję z wyciągniętymi rękoma oznacza to postawiony krzyż”- czytam w tekście z pierwszych wieków chrześcijaństwa i to mnie pociesza.

wtorek, 4 listopada 2025

 

Wybrałem się na spacer po cmentarzu kiedy go opuściły tłumy ludzi i komercyjna zawierucha opadła. To już jedno z niewielu miejsc w hałaśliwej topografii miasta, gdzie można usłyszeć własne myśli- można zarejestrować innymi zmysłami szepty tych, którzy odeszli- a w jakiś trudny do zracjonalizowania sposób próbują się z nami komunikować. Jak bluszczem obrośnięte drzewa, tak piętrzą się wspomnienia z których wyłaniają się sylwety bliskich oraz brzmiąco znajome słowa, będące już poza strefą zapomnienia czy wyparcia. Rozciągający się krajobraz świateł i cieni, promienie zachodzącego słońca i dojmujące przeświadczenie o tym, że to nieunikniona konieczność każdego człowieka- spotkanie ze śmiercią. „Człowiek zmierza ku własnemu końcowi powoli, potykając się. Wszyscy są w tym samotni- i to jest dobre w tej ostatniej wędrówce”- pisał Marai. Rozstanie z czasem i wejście w zupełnie inny, absolutnie odmienny sposób bytowania. Wątpliwości zawsze się pojawiają i spowijają umysł niczym mgła po której pojawia się brzask świtu i śpiew ptaków. Sztuka opromieniona mądrością religii próbuje dotykać tych tropów; rozsuwać nieporadnie i odrętwieniu zasłonę tajemnicy. Po każdej rozmowie z moją ponad osiemdziesięcioletnią mamą, odnoszę wrażenie, iż jej każdy dzień to rodzaj duchowych ćwiczeń i powolnego oswajania się z tym, co nieuniknione. „Synku, tak się źle czułam tej nocy, iż bałam się zamknąć powieki. Bałam się, że to już koniec.” Uporczywe rozterki w jesieni życia i kurczowe trzymanie się powierzchni, ponieważ strumień czasu i jego możliwe spowolnienie należy już nie od nas, lecz od Boga.  W pewnym hinduskim sanskrycie jest opowieść o pustelniku który usłyszał wewnętrzny głos: „Wybierz jedno z twych pragnień.” Przychodzi w życiu taka chwila, że już nic nie potrzebujemy poza możliwością cofnięcia zegarka i bezbolesnym wstaniem z łóżka. Ogłuszenie, zaćmienie oczu i kołatanie serca, jednym słowem bezradność na które jedynym środkiem „farmaceutycznym” jest wiara i święty spokój. Działają tu siły wymykające się teologicznej spekulacji, sytuują się one na krawędzi doświadczenia prawie quasi mistycznego. „Milczenie umarłych ciąży żyjącym. Jednak od Chrystusa śmierć ma sens chrześcijański, nie jest już intruzem, lecz wielką inicjatorką”(P. Evdokimov). Ludzie wierzący pogodniej przeżywają chwilę przejścia, konfrontacji z bólem i rozstaniem z innymi. Przenika ich dusze i oczy nadzieja, świetlistość horyzontu za którym pojawi się coś nie tyle spektakularnie ważnego czy oszałamiającego, lecz zarys pejzażu miłości- rzeczywistości wolnej od trosk, rozczarowań, zranień i wzdęć historii. „Pojawienie się tęsknoty już jest zbawieniem”- twierdził Bierdiajew, orientując człowieka w wolności i optymistycznym scenariuszu końca. Stąd jest mi myślicielem najbardziej bliskim, a jego wrażliwość najmocniej koresponduje z moją, przechylając wszystkie piętrzące się rozterki w kierunku nadziei, która nie może zawieść. „Człowiek zbudowany jest z nadziei. Gdyby ją odebrać- cóż zostaje z człowieka ? Nasze życie jest zaczynaną każdego ranka nieustanną walką ze zniechęceniem, smutkiem i rozpaczą, które nabierają siły, w miarę jak słabniemy, jak posuwamy się w latach, gdy powoli opuszcza nas radość. Póki nadziei- póty życia. Ona jest siłą i motorem”- kreślił na kartce swojego dziennika Pasierb. Wszystko jest wielką szkołą ufności i oczekiwaniem na spotkanie z Obecnością !