Czasami czuję sią samotny
w swoim postrzeganiu wiary i w osobistym rozumieniu otaczającego mnie zewsząd
świata. O religii tak wiele wszczyna się rozmów, debat, publicystycznych
wynurzeń, statystycznych opinii, które stanowią jedynie zewnętrzność, coś w
rodzaju zdzieranego uparcie naskórka. Młodzi ludzie przedkładają tak wiele
poruszających pytań. Pozbawieni autorytetów i rozdarci przez miażdżącą wszystko
siłę negacji, stają po stronie słów które jak żywioł wiatru, potrafią zmieść
wszystko na swej drodze pozostawiając zgliszcza. Kwas wylany na ranę, nie
zabliźni jej, a na pewno nie uzdrowi, aż nazbyt wyraźnie opieczętowanego bólem
miejsca. „Milcz, pozwól mi przełknąć ślinę, odwrócić na chwilę oczy, zgnieść
słońce, które jeszcze dymi, a będę gotów, aby nie mieć czasu na nadzieję”-
powie poeta Grosjean. Brukowa prasa i wielkie internetowe portale, nie
przegapią żadnego wydarzenia z podwórka Kościoła, gdzie uwikłanie w zło można
wykorzystać do długofalowej ofensywy i śmiertelnego pchnięcia w serce. Medialnie wiele się mówi o kryzysie
chrześcijaństwa – jego słabych i spowitych mrokiem stronach- przestrzeniach
zgorszenia i nie transparentności. Kiedy narasta w ludziach bunt i wątpliwości
wobec instytucji która rzeźbiła ich dusze, kształtowała postrzeganie
rzeczywistości, uczyła ideałów do których z upartą i mozolną pracą trzeba było
się wzbijać – z automatu i impulsywnie rodzi się zgrzyt i natychmiastowa
kontestacja. Wielu ludzi, bezradność i milczenie, odważnie przekuwa na ciężar kamiennych
słów, alfabet sumienia, wobec którego ponure zakamarki eklezjalnej egzystencji
trzeba poddać natychmiastowemu oczyszczeniu i osądowi chwili. Z wielkim
zaniepokojeniem spoglądam na rzymski katolicyzm, który stał się odległym od
tego, który ukształtował we mnie
rodzinny dom; piękno duchowego świata rodziców - wprowadzających mnie w arkana
religii i Ducha, nakreślającego jego granice nadprzyrodzoności i łaski. Dzisiaj
z pozycji prawosławia (nie wolnego od zakrętów i cieni) widzę te sprawy zgoła
inaczej. Nie poznaję dziecięcego świata w którym wszystko napawało mnie
zdumieniem, czytelnością, odruchem natychmiastowej gotowości wkraczania w świat
i wykrzyczenia na jego ulicach o Tym, który mnie ulepił, scalił, zachwycił i
posłał, aby proklamować siłę życia. Zbyt wiele półcieni i fasadowości za którą
ogłupiająco diabeł pociąga za struny i rechocze do rozpuku. Ideał może sięgnąć
bruku, roztrzaskać się pod wpływem zbiorowej i korporacyjnie pielęgnowanej
znieczulicy. Każda instytucja – nawet ta w której tli się boska siła, czy
charyzmatyczne muśnięcie Ducha- wymaga odnowy, restauracji, bolesnej niekiedy
konfrontacji z prawdą. Znam wielu duchownych katolickich, którzy po ludzku
sobie nie radzą i nie potrafią udźwignąć ciężarów na której się na nich
nakłada, a w zderzeniu z nowoczesną kulturą negacji, obojętności i ateizmu,
tracą pod nogami grunt – kapitulują na polu walki. Zrezygnowani uciekają w
iluzję mistyki, kamuflując przed zewnętrznością swoją duszpasterską
nieporadność i intelektualną niemoc wobec konfrontacji z piętrzącymi się ideami
nowoczesnego i płynnego świata. Budują alternatywne nisze, aby przewegetować i
móc choć na chwilę poczuć pocieszenie w tym, co jest odległe od ich misji i
pierwszego porywu serca. Jeszcze inni schodzą do moralnej otchłani, w
grzęzawisko grzechu który tak chętnie chcieliby wyrwać z dusz innych. Ubrudzeni
smrodem rynsztoka, zaczynają wydzielać odór rozkładu i duchowej śmierci.
Wypierają prawdę ze swojej poranionej historii, zręcznie tuszując
nieuporządkowany świat pragnień i chęci zaspokajania ich. Poddają się i
wypalają, szczelnie okopując się w bastionach dawnego wspomnienia-
anachronicznego mitu „kościoła triumfującego” i autorytetu kapłana który
uchodził za tego, który zawsze ma rację i potrafi zażegnać skutecznie
niebezpieczeństwa. Niestety to sfera mglistego wspomnienia które należy
odmitologizować, a nade wszystko odbudować w blasku autorytetu innego rodzaju. Żyć
w ostrości widzenia w potrzebie „świętości, która miałaby w sobie geniusz”(S.
Weil). W sferze fundamentalnej – zwyczajnie ludzkiej, a zarazem otwartej na
doświadczenie Obecności. Za nim zacznie się szukać Boga dla innych, trzeba
najpierw odkryć Go w swoim wnętrzu. „W gorącej i pulsującej rzeczywistości
życia Bóg nie znajduje już ust wystarczająco czystych i bezinteresownych, aby
przez nie przemówić. Wszystko jest straszliwie skompromitowane, do tego stopnia,
że role się odwracają: Kościół jest sądzony przez świat”- pisał P. Evdokimov. Kler
nie może być odseparowany, pełen frazesów balansujący pomiędzy, egzystujący w
przestrzeni innej, zawieszonej w próżni, niedostępnej, podglądanej przez innych
z ukrycia, jak przez dziurkę od klucza. Nie można tuszować spraw spraszających
bunt, obrzydzenie i ludzkie łzy. Ktoś kto ma prowadzić duchowo i wychowywać do
wiary, powinien być środku tętniącego życia, przenikać wszystko modlitwą,
pocieszeniem, asystencją i pełną ubóstwa wiarygodnością świadka. Studnię trzeba
napełnić czystą wodą, osuszyć szamba zgorszenia, odchwaścić łąkę i zasadzić na
niej wychylone ku światłu kwiaty. Z lochów trzeba wygonić demony gwałtu,
zgorszenia, kłamstwa, próżności i obłudy. To nie są pobożne metafory, lecz za
nimi muszą stać dalekosiężne i pełne dojrzałych przemyśleń działania. Człowiek
wiary nie może porzucić przeświadczenia o sile, którą daje Ten „przyjmujący
tragizm ludzkiej egzystencji, aż po jego najgłębsze warstwy, i przezwycięża go
ani go nie banalizując, ani nie wymijając”(H. Urs von Balthasar). Nie czuję się
upoważnionym, aby coś zmienić. Ziemia sama zadrży, a serce niczym Pański grób
pęknie przeniknięte światłem. Osuwam się na kolana i jedynie proszę Boga o przebóstwienie
kolejnego poranka w którym przebudzi się człowiek wiary i zawierzenia- zamieszkały
w płomieniu Boga, a nie w swoich broczących ranach.