Ponad tydzień spędziłem w
Italii, wędrując po najważniejszych miastach i przyglądając się uważnie interesującym i nieprzedawnionym w czasie dziełom kultury tak rozpoznawalnym, lecz nie zawsze namacalnie mi
bliskim. Żyją we mnie słowa Muratowa, tak ciągle aktualne i niepodważalnie
piękne: „Włochy, przyśpiesza bicie naszego serca – święte piękno antyku,
kwitnąca sztuka, mowa Dantego w ustach ludu, uczucie wypełnionej powietrzem,
rozległej przestrzeni, tchnąca delikatną mocą ziemia, która od wieków rodzi
oliwki, symbol pokoju, i winogrona, symbol upojonej obecności.” Kto chce
zrozumieć fundamenty europejskiej kultury musi poczuć muśnięcia wiatru,
spiekotę słońca, zapach cyprysów, blask kamienia i świętość ziemi tak płodną,
iż rodzi od tak olbrzymów, wobec których współczesność zdawać się może płochą
igraszką apolińskiego żaru. „Każda epoka odnawia swe spojrzenie”- zauważył Max
Jakob Friedländer. To przyczynek do korekty opinii, sądów, czy poetyckich
westchnień oddalonych w czasie przewodników- spoglądających na te same, choć z
odmiennym zabarwieniem emocjonalnym dzieła. Średniowieczna Siena z uliczkami tak
kapryśnymi, iż można poczuć się częścią labiryntu, którego środkiem jest owalny
plac na którym coroczna gonitwa koni - Palio – przyciąga rzeszę rozrzutnych
turystów, zaludniających surowe zaułki miasta tak intuicyjnie blisko spowinowaconej
z Asyżem i kuglarskimi figlami świętego Franciszka. Na obrazach takich mistrzów
jak Martini, czy Duccio, kolory pachną kwiatami a święci układają swoje ciała w
bezpośrednim poddaniu Bogu i Maryi. Patrzysz zaczarowany i składasz nogi do
tańca, niczym aniołowie zwiastujący najważniejszy telegraf od Przedwiecznego. Piza
miasto pochylenia na którego katedralnym placu, rzesze młodych ludzi próbują w
fotograficznym kadrze powstrzymać zawalenie słynnej dzwonnicy. Florencja to
miasto renesansowego snu i przepychu; eksperymentu sztuki, zabawy
doprowadzającej do maestrii fascynację ludzką cielesnością i pięknem,
uchwyconym na progu czegoś zagadkowego i czarująco monumentalnego. Cielesność
którą stworzyła miłość, płomień kaligraficznie wykreślonych kobiet Botticellego
i niespotykanie muskularnych efebów oraz herosów Michała Anioła. Nieustanne
batalie pomiędzy światem ducha i ciała, dychotomią odczuć tak raptownie
buzującą pod nawarstwieniem epok, dostrzegających w renesansie przebudzonego ku
wolności człowieka. Poezja szaleńców, wznoszących pomosty słowa i umykającej
spełnieniu miłości. Miejsce, gdzie jak wzmiankował Dante, dusze „niegodne ani
piekła, ani raju.” Rzym mnie oczarował i przygniótł ciężarem historii, od legendarnych protoplastów wykarmionych mlekiem wilczycy- wyłonionych z
konstelacji mitu, po barokowe postacie – których usta i gesty nie przestają
wciąż mówić o Wiecznym Mieście, którego sercem stanie się obmyte krwią świętego
Piotra wzgórze i uświęcone palmą męczeństwa rzeszą kobiet i mężczyzn, wydanych
w ramiona Ukrzyżowanej Miłości i zaklętych w murach stacyjnych bazylik. Tak silne
kontrasty przyprawiające o zawrót głowy w tłumie pędzących ku nasyceniu
wszystkiego pielgrzymów i turystów. Czas odsłania prawdę i ukryte źródła
sensów. Każdy kto znajdzie się choć na chwilę w Rzymie, chciałby tam pozostać na
zawsze, stając się kurzem opadającym na bazaltowych chodnikach Forum Romanum;
cząstką ruin rozsianych na ziemi cezarów, papieży, świętych i wydanych grzesznej
próżności ludzi. Chrześcijaństwo tak zakorzenione w pogańskiej ziemi,
nasączonej sokami starożytności. „Urok Rzymu nie ogrania nas nagle, ani
niespodziewanie. Nie działa na podróżnego od razu, nie razi go jak piorun.
Powoli, miarowo, lecz nieustannie sączy się w jego duszę, drąży ją, wnika coraz
głębiej, wypełnia ją, a wreszcie pochłania na całe życie”- twierdził Gaspard Valette.
To, co zrobiło na mnie największe
wrażenie, to nie bazylika św. Piotra na Watykanie. Ogrom przybytku i
papieskiego triumfu zdumiewa, ale nie pobudza do modlitwy, czy liturgicznego
uniesienia. Moje oczy uwiodła Wenecja z bizantyjskimi formami i wnętrzem bazyliki
świętego Marka, gdzie anonimowi artyści greckiego rodowodu, w dekoracji mozaik,
odsłonili zaczarowany świat Biblii i oplecionego roślinnością Kościoła. „Każdy
punkt na ścianie staje się jakby żywy po wpływem obecności tego, co
niewidzialne. Otoczony swoimi starszymi bliźnimi: świętymi, prorokami,
apostołami i męczennikami, każdy wierny rzeczywiście składa wizytę w biblijnym
świecie, żyje obcowaniem świętych. Teksty abstrakcyjne w swojej powłoce
słownej, ucieleśniają się, zyskują twarze w postaciach, linie, barwy – staja jedną
wielką pieśnią tętnicą życiem w której wszystko zbiega się ku sobie, wzajemnie
się przenika i przemawia do człowieka”(P. Evdokimov). Przeniknięty nadzieją
Noe, wyłaniający się ze świata pierwszego muśnięcia Boga i katastrofizmu
potopu, otwiera okno arki i wypuszcza gołębicę. To poderwanie nadziei, że świat
choć taki zagoniony, próżny i zaborczy, w ostatecznym akordzie dziejów- po
nowej Pięćdziesiątnicy, odnajdzie swój ląd ocalenia i łaski.