W
Jerozolimie zaś jest przy Owczej Bramie sadzawka, nazwana po hebrajsku Betesda,
mająca pięć krużganków. Leżało w nich mnóstwo chorych: niewidomych, chromych,
sparaliżowanych. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat
trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę… Rzekł do niego Jezus: „Wstań, weź
swoje nosze i chodź !” Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje nosze i
chodził… (J 5,1-15).
Porusza mnie ten fragment
Ewangelii plastycznością przekazu i dramaturgią oczekiwania na Tego, który bezruch
człowieka zmiażdżonego chorobą, napełnia dynamiką nadziei i sensu. Patrzę na
tego nieszczęśnika leżącego na palmowej macie z twarzą przyprószoną piaskiem i
wzrokiem wodzącym po tafli wody, którą w nieprzewidzianym momencie muśnie ręka
zstępującego incognito anioła.
Zadręczony marzeniami, wyczekuje jedynie pomocnych dłoni które przesuną go choć
o metr bliżej upragnionego celu. Spoglądanie w ten sam punkt sadzawki z
dojmującym przeświadczeniem, że wzbudzenie wody będzie mocniejsze i poderwie
ją, poza kamienne obmurowanie cysterny. Szkliste oczy biedaków czekają na cud. „Ich
wiara znalazła się w ognistym piecu zwątpienia, przerażona połamaniem praw
natury”(R. Przybylski). A może tak spiętrzy się, obłaskawiając kilkoma kroplami
spadającymi na pokrywające ciało i duszę rany. Niema procesja chorych
wyczekujących ruchu i bulgotania łaski – rytuał ceremonii daru wody – kolejny
uśmiech Boga wobec kruchego stworzenia. Oni stoją ciągle na starcie, niczym
sportowcy oczekujący na podanie wyników biegu, który przegapili w ułamku
sekundy. To tylko sfera marzeń o wodzie obmywającej trąd, wyzwalającej oczy z
ciemności, czy członkach ciała które zastygły – stając się balastem istoty na
pograniczu życia i śmierci. „Rzekł On do mnie: „Synu człowieczy stań na nogi.
Będę do ciebie mówił.” I wstąpił we mnie duch, i postawił mnie na nogi; potem
słuchałem Tego, który do mnie mówił”(Ez 2,1). Woda ma moc obmycia z brudu i
ponownych narodzin – miejsce czułego dotyku Boga. Czy nie istnieją słowa, gesty, spojrzenia i
uśmiech który jest wstanie przywrócić równowagę zakleszczonemu w lęku światu ? Naprzeciw
tej egzystencjalnej niemocy, staje Chrystus. Kiedy On wchodzi w sam środek tej
poczekalni odrętwiałych ciał, dostrzegając ludzką nagość i niemoc. Jeden gest
wystarczy, aby wyzwolić świat z jego konwulsji cierpienia. „Drogi, którą
człowiek podejmuje w jednej chwili, nigdy nie da się zmierzyć. Dla tych
odległości nie istnieją miary. Stłoczone wspomnienia, blask wrażeń, pędząca
świadomość, przeczycie, refleksja, śmigają w człowieku jak rzucony kamień”(B.
Hamvas). Chory nie potrafi ukryć łez, one stają się kroplą i fragmentem źródła które
nabiera mocy uzdrowienia – wątłą stróżką wpadającą do rezerwuaru urzeczywistnionych
tęsknot. Wszystko w człowieku pęka, niczym skorupa orzecha i napotyka ocean
miłosierdzia. Nasz świat jest również pełen tęsknot i chorób, które nie tyle
dotykają ciała co duszy. „Dzisiejszy człowiek jest rozbity. Rozdzierany przez
zewnętrzne potrzeby, kończy wybuchem. Jego żywotność, seksualizm, wrażliwość,
wyobraźnia…, krótko mówiąc, jego wszystkie władze coraz bardziej wymykają się
jedności jego osoby – rozmyślał Quoist – Co najbardziej wyczerpuje człowieka,
to nieustanna gonitwa za odnalezieniem swej najgłębszej istoty.” Człowiek
dotknięty, obmyty u źródła, przywrócony sobie, o przemienionych zmysłach i
opatrzonych ranach, staje się istotą nie tylko uzdrowioną, ale nade wszystko
spójną i przenikniętą Obecnością. Dobrze to wyraził święty Paweł: „Żyć – to
Chrystus.”