czwartek, 1 maja 2025

 

Przyroda jest wstanie przebudzenia i zmartwychwstania. Pękają pąki drzew i kwiatów, uwalniając piękno zaklęte w cudowności kolorów i zapachów obezwładniających zmysły przemierzających zawiłe drogi ludzi. Wszystko wokół zachowuje swoją dziewiczość i młodzieńczość. Nawet miasto w swojej etiudzie chimeryczności, smogu, zabiegania i powierzchowności, naznacza obecność natury – jej odwiecznego rytmu błogosławienia strojnością i energią którą czerpie z użyźnionej wodą i słońcem ziemi. Bez wątpienia Bóg musi być artystą, używając tak wyrazistej palety barw. Wędruję zmarszczonym okiem po krajobrazie, który roztacza się w trajektorii mojego pola widzenia. Kolorowe wzniesienia oddechu, obezwładniające człowieka plastikowej i z technicyzowanej na wskroś cywilizacji. Wonność bzów, śpiew ptaków i brzęczenie owadów tak przenikliwe, że nie sposób go niczym zagłuszyć – trzeba je przyjąć, uszanować i poddać się mu mimowolnie – akordy najgłębsze, zwiastujące coś z poza zasłony jakże innej rzeczywistości. Świat ma swój niepowtarzalny język którym przemawia do tych, którzy utracili wrażliwość Adama ulepionego z gliny Raju i tchnienia Przedwiecznego. Jeżeli powietrze ma kształt i barwę, to tylko w miesiącu maju – czasie drgania wszystkiego, co zostało przeistoczone w kształt choćby mikroskopijnego bytu. Powietrze gładkie jak tkanina jedwabiu i słodkie jak miód odwirowywany z plastrów wosku. Przypomina mi się jedna z japońskich miniatur na której grupa pielgrzymów, wędrująca ku górze wypełnia quasi mistyczny krajobraz, stworzony z kaligraficznie utkanych kresek tuszu. Wyrafinowana sztuka kaligrafowanej egzystencji. Święto wstępowania na długo wyczekiwany szczyt i wytchnienie, którego może doświadczyć strudzony wędrowiec z duszą wezbraną po brzegi szczęściem. Widok ze szczytu musi odbierać mowę, a przestrzeń staje się Teofanią. Zewnętrzność się iskrzy jak na obrazach Corota, czy impresjonistów łapiących podekscytowanie ulotną aurę światła. Każdy cząstka materii niesie na swym grzbiecie muśnięcie Ducha, nawadniającego wyschnięte studnie nomadów i sadzawki obmywające z grzechu ślepoty i nadwyżki próżnych słów. Stać się częścią smaku owoców, ich powabem na widok którego ślini się dziecko i robak wobec ogromu pożywienia. Prawdę o życiu wewnątrz życia, oddaje mądrość kraju kwitnącej wiśni: „Jeśli będziesz szukać źródła rzeki, znajdziesz je w kroplach wody na pniu.” Ze światem łączy istoty niewidzialna nić życia i porozumienia. W centrum tego pulsującego trwania, odsłania się ludzka nagość i przygodność, obłaskawiona czymś na kształt darmo podarowanego cudu. „Jeśli boisz się nocy. Zawsze przyjdzie świt. Z odległości dłonią dotknie przejrzystego przebudzenia” – czytam w wierszu Tortela. Ta subtelność impresji odmładza ciała, a nade wszystko nasyca duszę witalną siłą rezurekcyjnej radości; wybudzenia z kokonu marazmu i umysłowego zwiotczenia. Patrzę na to wszystko i zaczynam inaczej definiować siebie. Uświadamiam sobie, że światem nie akompaniuje upływ czasu na tarczy zegarka, lecz taniec ukwieconych pól smaganych wiatrem i twarze otulone ciepłem słońca, któremu nic nie można nakazać, a jedynie pozwolić się uprażyć i witalnie odnowić. W centrum strojnej wiosny, stoi pełna milczącej tajemnicy Maryja – Panhagia - Matka Życia, która nieustannie „osusza łzy grzechu” i przynosi pocieszenie tym, którzy zabłądzili na ścieżkach brzydoty, stając się „mieszkaniem, otoczonym chwałą Bożą.” Moja mama starczym i drżącym głosem wymawia wezwana Litanii Loretańskiej. Przy jednym brakuje jej tchu: „Uzdrowienie chorych. Módl się za nami.”