Przyroda jest wstanie
przebudzenia i zmartwychwstania. Pękają pąki drzew i kwiatów, uwalniając piękno
zaklęte w cudowności kolorów i zapachów obezwładniających zmysły
przemierzających zawiłe drogi ludzi. Wszystko wokół zachowuje swoją dziewiczość
i młodzieńczość. Nawet miasto w swojej etiudzie chimeryczności, smogu,
zabiegania i powierzchowności, naznacza obecność natury – jej odwiecznego rytmu
błogosławienia strojnością i energią którą czerpie z użyźnionej wodą i słońcem
ziemi. Bez wątpienia Bóg musi być artystą, używając tak wyrazistej palety barw.
Wędruję zmarszczonym okiem po krajobrazie, który roztacza się w trajektorii
mojego pola widzenia. Kolorowe wzniesienia oddechu, obezwładniające człowieka
plastikowej i z technicyzowanej na wskroś cywilizacji. Wonność bzów, śpiew
ptaków i brzęczenie owadów tak przenikliwe, że nie sposób go niczym zagłuszyć –
trzeba je przyjąć, uszanować i poddać się mu mimowolnie – akordy najgłębsze,
zwiastujące coś z poza zasłony jakże innej rzeczywistości. Świat ma swój
niepowtarzalny język którym przemawia do tych, którzy utracili wrażliwość Adama
ulepionego z gliny Raju i tchnienia Przedwiecznego. Jeżeli powietrze ma kształt
i barwę, to tylko w miesiącu maju – czasie drgania wszystkiego, co zostało
przeistoczone w kształt choćby mikroskopijnego bytu. Powietrze gładkie jak
tkanina jedwabiu i słodkie jak miód odwirowywany z plastrów wosku. Przypomina
mi się jedna z japońskich miniatur na której grupa pielgrzymów, wędrująca ku
górze wypełnia quasi mistyczny krajobraz, stworzony z kaligraficznie utkanych
kresek tuszu. Wyrafinowana sztuka kaligrafowanej egzystencji. Święto
wstępowania na długo wyczekiwany szczyt i wytchnienie, którego może doświadczyć
strudzony wędrowiec z duszą wezbraną po brzegi szczęściem. Widok ze szczytu
musi odbierać mowę, a przestrzeń staje się Teofanią. Zewnętrzność się iskrzy
jak na obrazach Corota, czy impresjonistów łapiących podekscytowanie ulotną aurę
światła. Każdy cząstka materii niesie na swym grzbiecie muśnięcie Ducha,
nawadniającego wyschnięte studnie nomadów i sadzawki obmywające z grzechu
ślepoty i nadwyżki próżnych słów. Stać się częścią smaku owoców, ich powabem na
widok którego ślini się dziecko i robak wobec ogromu pożywienia. Prawdę o życiu
wewnątrz życia, oddaje mądrość kraju kwitnącej wiśni: „Jeśli będziesz szukać
źródła rzeki, znajdziesz je w kroplach wody na pniu.” Ze światem łączy istoty
niewidzialna nić życia i porozumienia. W centrum tego pulsującego trwania,
odsłania się ludzka nagość i przygodność, obłaskawiona czymś na kształt darmo podarowanego
cudu. „Jeśli boisz się nocy. Zawsze przyjdzie świt. Z odległości dłonią dotknie
przejrzystego przebudzenia” – czytam w wierszu Tortela. Ta subtelność impresji
odmładza ciała, a nade wszystko nasyca duszę witalną siłą rezurekcyjnej radości;
wybudzenia z kokonu marazmu i umysłowego zwiotczenia. Patrzę na to wszystko i
zaczynam inaczej definiować siebie. Uświadamiam sobie, że światem nie
akompaniuje upływ czasu na tarczy zegarka, lecz taniec ukwieconych pól
smaganych wiatrem i twarze otulone ciepłem słońca, któremu nic nie można
nakazać, a jedynie pozwolić się uprażyć i witalnie odnowić. W centrum strojnej
wiosny, stoi pełna milczącej tajemnicy Maryja – Panhagia - Matka Życia, która nieustannie „osusza łzy grzechu” i
przynosi pocieszenie tym, którzy zabłądzili na ścieżkach brzydoty, stając się
„mieszkaniem, otoczonym chwałą Bożą.” Moja mama starczym i drżącym głosem
wymawia wezwana Litanii Loretańskiej. Przy jednym brakuje jej tchu:
„Uzdrowienie chorych. Módl się za nami.”