Otwieram okno na rozcież
i zimny powiew powietrza unieruchamia twarz w migawkowym oglądzie
rzeczywistości. Obok tego odczucia zewnętrzności, kotłowanina narośniętych
myśli i obrazów, które również przynoszą jakiś trudny do opisania rodzaj roztargnienia
i bólu. Rozebrane ze strojnej barwności drzewa- ich odstręczająca pustka-
wskazuje na nieuchronny proces uśpienia i obumierania. Rysują się dramatycznie
na tle nieba i murów kamienicy. „Śnie, który uczysz umierać człowieka”-
odsłania prozaiczną prawdę jedna z fraszek Kochanowskiego. Tylko religia i
sztuka dają powody do zadowolenia. „Każda sztuka sakralna przeciwstawia się
śmierci, ponieważ nie jest ozdobą tej czy innej cywilizacji, ale wyraża ją
zgodnie ze swoją wartością najwyższą”- twierdził niewybrednie Malraux. W
chwilach dezorientacji i braku tchu, pocieszają mnie wpatrzone we mnie oczy świętych
z ikon, Zaskarbia również moją uwagę ruchliwość flamandzkich miniatur, malowanych jakby pod lupą; drobiazgowo
i ku uciesze obserwatorów, rejestrujących życie ludzi wolnych od
przygniatającego pośpiechu i nerwowości- stanowiących magnetyzującą pochwałę banalnej
skądinąd cudowności. Po uprzednim przeczytaniu listów Vincenta van Gogha do
swojego brata Theo, wybrałem się nie bez oporu na immersyjną wystawę po sztuce tego
postimpresjonistycznego artysty. Inercja wobec obrazów nakładających się na
siebie z nutą chronologii i lapidarnego komentarza. Jest to dalekie od rzeczywistego
i bezpośredniego obcowania z dziełami „epileptyka” czy „szaleńca.” To widowisko
dla dyletantów i tych, którym nie będzie nigdy dane stanąć przed impastowymi,
pełnymi witalności i nasycenia barwnymi płótnami mistrza. Być może to powoła do
działania kolejnego imitatora który na mieniących się żółcią słonecznikach zarobi
na chleb lub butelkę wina. Tego dalekiego krewniaka Rembrandta, trzeba postrzegać
i czytać poważnie z atencją której ówcześni mu ludzie nie wyrazili. Jak sam mawiał:
„Śnie o swoim obrazie i maluję swoje marzenie.” Jego sztuka jest
ukonkretnieniem marzeń i czaru Prowansji która tak intensywnie zawładnęła jego
sercem i zmysłami. Wrósł w ziemię której to mieszkańcy go wypluwali i obrzucali
kamieniami bo z byt tępe były ich sądy i wyobraźnia. Każdy motyw to przyczynek do spostrzegawczej i ubogacającej umysł refleksji. To meta-natura, materia
przeobrażona w gwałtownym i pełnym ekstatyczności dukcie pędzla, który jest
niczym dłuto rzeźbiarza czy batuta dyrygenta. Dojmująca samotność twórcy, rozpostartego
na cięciwie życia- pomiędzy stanem rozpaczy, a euforią istnienia- fascynuje i
kłopocze również nas brodzących po ścieżkach świata którego historia zdaje się
być bezbarwną. Jego sztuka ocala od pesymizmu, malkontenctwa, podnosi na duchu
i zatrzymuje oczy na krajobrazie który subtelny język teologii nazywa rajem. Zawłaszczające
spojrzenie etiudy piękna ! Słońca Van Gogha nieustannie świecą pełnią swego
blasku, łany zbożna tańczą na wietrze muzyki, a kolory kwiatów pachną
wiecznością o której jeszcze wciąż mało wiemy. Mi najbardziej podobają się jego
Irysy w których zawiera się figlarna
fascynacja kulturą japońską. Mam ich reprodukcję nad biurkiem i zerkam na nie w
zimową szarugę rozwleczonego popołudnia.
