Po dość długiej rozłące z
moimi czytelnikami, powróciłem po wakacyjnych wędrówkach do domu. Już stałą
tradycją mojego wypoczynku jest porzucenie zbędnego balastu jakim jest komputer, aby dosłownie wsłuchać się w poetykę świata i w siebie
samego. Uciekam z miasta skupionego na pracy, pieniądzach i rozrywce. Przemierzyłem
setki kilometrów z rodziną, docierając do miejsc które uprzednio na mapie zakreśliłem
piórem i opatrzyłem lapidarną adnotacją: „Nie byłem tam. Warto się wybrać.” Naszym
celem były góry. Wbrew udeptanym przekonaniom, wcale nie zakopiańskie szlaki,
lecz Pieniny z magnetyzującym duszę spokojem i nie aż tak ludnym krajobrazem.
Zabrałem ze sobą kilka książek i dynamizującą umysł ciekawość, aby poznawać
nowe miejsca z intrygującą niecierpliwością dziecka, pozostawiając ogromny
margines na zachwyt nad „najlepszym z możliwych światów.” Odkryć świat jako
sakrament- miejsce teofaniczne-
błogosławione, wydzierane z drapieżnej dłoni homo destructor. Nagle odkrywasz, że świat stworzeń zanurzony w
pokoju i harmonii- dzieli się nią z człowiekiem, hojnie obłaskawiając zmysły. „Otóż
świat jest trójwymiarowy, posiada szerokość, głębokość i wysokość”- kreślił
słowem Witz. Ta kolorowość i barwność odczuć, zapełniła płótna samotników
zahipnotyzowanych pięknem grani, dźwiękiem potoków i ukwieconych hal. Uciekasz
od egzystencji w której jesteś nieustanne podpatrywany, profilowany i zasypywany
„śmieciami szczęścia.” Już teraz pojmuję pełną melancholii miłość dziewiętnastowiecznych
artystów i poetów do gór. Kasprowicz, Staff, Tetmajer, Witkiewicz,
Wyczółkowski, Ślewiński- ci, najbardziej rozpoznawalni ludzie pióra i pędzla.
Dotykalność istnienia… Ich smakowanie najdrobniejszych szczegółów, dzięki
którym dusza zestraja się z pulsem żywiołów. Tak wyostrzone dla oka pejzaże,
przechodzą w te wewnętrzne w których wiara kiełkuje z nieprawdopodobną wręcz
siłą zdumienia i blasku. Bliskie mi stały się słowa świętego Antoniego: „Chcesz
spotkać Boga, uciekaj od ludzi.” Istnieją takie chwile skupienia w których czas
topnieje, a uciążliwa droga na szczyt staje się pragnieniem porównywalnym z tym,
które doświadcza wędrowiec przez piaszczyste – pustynne wydmy. „Jeżeli człowiek
nie założy sobie w sercu, że tylko on sam i Bóg jest na świecie, nie znajdzie
pokoju”- czytam u Ojców Pustyni. Doświadczenie samotności i szepty natury,
przeistaczają się w obopólny dialog istnień w Istniejącym. „Milczy- pisał M.
Laroche- kto wychodząc od ciszy, rezygnuje, by afirmować swoją egzystencję.”
Kamienista droga, szum potoków i drzew, zielone hale wydeptane przez stada
owiec i krów, przenika jakaś beztroska, tak dziwnie obca człowiekowi pośpiesznej
nowoczesności. Kiedy tracisz zasięg w telefonie, zaczynasz rozumieć, że jesteś
zdany na kaprysy pogody i wzniesienia które obmywa pot spadający z czoła. Praży
słońce, za chwilę krawędzie gór pokrywają się pierzyną mgły i rozbłyskują
pioruny, konfrontując z żywiołem śmierci. W tej metafizycznej dramaturgii
najważniejsza jest droga i przemierzający ją człowiek. W czasie przerw kładłem
głowę na kamieniu lub kawałku zwalonego pnia i czytałem krótki ustęp Ewangelii.
Człowiek zostaje zaczarowany tym, co niedotykalne- namacalność
nadprzyrodzoności. Majestat przyrody pozwala pojąć mądrość Boga, Jego
zatrzymanie na drobiazgach – przestrzeniach za horyzontem których wyłania się
kontur Wiecznego Królestwa. Spękana dłoń dotyka oczy i uszy, jakby niedowierzając
mistyce chwili. Obcujesz z pięknem i „idziesz tam, gdzie śpiewowi nigdy nie
brak tchu, gdzie świat jest już tylko jednym podstawowym dźwiękiem ciągniętym w
nieskończoność, jedną struną światła dźwięczącą we wszystkim, wszędzie.”
Wchodzisz na szczyt i zaczynasz współuczestniczyć w tym, co dane było osiągnąć
uczniom Chrystusa, zanurzonym w świetle Taboru. „Spotkasz mnie za rogiem, gdzie
światłość zbliża się, ja będę tam, przysięgam- będę tam…” (Lindisfarne). Dostrzegasz
ciało świata poddane drganiu światła, oczekujące na finalne przeistoczenie w
Bogu. Stoisz w onieśmieleniu i euforii i nie chcesz zejść do świata z jego prozaiczną
ociężałością. Schodzę ścieżką w dół i przekonuję się, że wdrapywanie się miało przyjemniejszą
nutę, niż schodzenie. Pod drodze drewniana chata i małżeństwo sprzedające
własnoręcznie zrobione sery. Wnętrze izby przenika zapach sosnowych desek i
żywicy, a kącie krasnyj ugoł z ikoną
prostodusznie i po ludowemu namalowanego Chrystusa. Jestem u siebie pomyślałem
i napełniony Obecnością ruszyłem do miejsca noclegu. „Niech ten, kto szuka nie
przestaje, aż znajdzie, a gdy znajdzie, niech będzie zadziwiony”(M.R. James). Powroty
do przywykłej od schematów codzienności, zawsze są trudne. Pozostają jednak drobne
impresje, których siła skłania do powrotów w miejsca cudowne i przeniknięte
towarzyszeniem Kogoś, kto wędrowanie i przepowiadanie piękna świata, uczynił prostoduszną
mądrością Ewangelii.