czwartek, 9 stycznia 2025

 

Cum infirmor, tunc potens sum ! (2 Kor 12,10). Pierwsze dni nowego roku, kotłowanina i natarczywość myśli, modus i roztargnienia duszy. Staję przed lustrem i dostrzegam oblicze na którym odciska się tak wiele bezbarwnych widm i nieprzespanych nocy. Łyse czoło i srebrna rozczapierzona broda. Być może jestem nieuświadomionym uczestnikiem Drogi sprawiedliwych do raju Hieronima Boscha. Obrazu nasyconego tak silnymi kontrastami, rozciągniętą do granic możliwości trajektorii ciemnością i ostatecznym wejściem w światło – przenikającego topografię cylindrycznego leja. Chciałbym, aby wczorajsze strapienia się ulotniły i nie pozostawiły śladu wspomnień i żłobień, które okaleczyły nad wyraz mocno moją pamięć i serce. Jakże niszcząca jest świadomość osobistych niepowodzeń, porażek, potknięć, bezsilności i zaniechań z których utkane jest życie i nieustanna konieczność wyborów. Kiedy nastaje nowy czas, już nic nie pozostaje takie jak po staremu. Czasami trzeba się sparzyć wydarzeniami i ludźmi, aby zrozumieć jak obezwładniająca i niszcząca siła tych, od których nie spodziewaliśmy się, że mogą stać się wrogami i dotkliwie nas ranić. Być może to oni są najlepszymi mistrzami życia. „Pozwalają nam oni wypróbować nasze siły, naszą tolerancję, nasz szacunek dla innych. Tak, zamiast odczuwać nienawiść do nieprzyjaciół, kochamy ich bardziej…”(J.I. Leloup). To trudne doświadczenia, osuwające na kolana i wzbudzające potoki łez. Szczeliny i ciemne noce, przez które przechodzi wątła strużka nadziei. Przyćmiewają one bez wątpienia rozliczne bliki szczęścia, uniesienia, radości i miłostki – dzięki którym żwawiej zasysa się powietrze. Niecierpliwe balansowanie i udowadnianie sobie i innym o wartości własnego człowieczeństwa i palecie niedostrzegalnej na pierwszy rzut oka mnogości aspiracji, rzeźbiących codzienny świt teraźniejszości. W tym biegu myśli można jedynie nabawić się zadyszki, utracić chwilę z niszczonego przez czas pulsowania życia i osobistej oryginalności. Zdrowy rozsądek oparty na prawidłach logiki podpowiada mi nachalnie: Tak wiele masz jeszcze do zrobienia, odkrycia, napisania, stworzenia w tworzywie wykluwanego w agonii słowa. Tak wiele masz przed sobą nieodkrytych przestrzeni ducha, delikatnych muśnięć, obezwładniającej miłości, charyzmatycznych poderwań do szybowania ponad przeciętność przewidywalnego i zdaje się skrupulatnie opisywanego przez innych świata. Jakże wiele wahań i potyczek rozumu z wiarą, mistycznych pauz, zatopień w przepastności ludzkich spojrzeń i myśli, twarzy i wypisanych na nich biografii, impulsów i cudowności natury; konfuzji losu, naprzeciw wyłaniającej się ukradkiem mądrości i szamotaniny z głupotą różnej maści dyletantów i wyłaniających się ukradkiem wrogów. Wszystko jest liturgią spotkania i obdarowania, aż po ból odtrącenia i powrotów ! Czas biegnie, wyciśnij jego najszlachetniejsze drobiny i pozostaw horacjański ślad dotykalnej przez innych obecności. Nie rozdrabniaj się na cząstkowe prawdy i powierzchowne rozterki naprężonego jak cięciwa intelektu. Zdobywaj szczyty i zbiegaj z nich czym prędzej, aby nie uronić nic z tego ulotnego i pełnego mistycznego upojenia. Być może monolog jest jedyną i sprawdzoną formą dla tego, co chcę poszperać w sobie głębiej i uzewnętrznić coś, co wydaje się czymś tak intymnie wyciszonym przed nadstawionymi ciekawsko uszami innych. Lubię przekomarzać się ze sobą i z innymi, a nade wszystko z Bogiem, który jest odwiecznym, że tak nieelegancko powiem –  cierpliwym i niezwodnym Współtowarzyszem moich najgłębszych zmagań i trapiących wnętrze rozterek. „Bóg jest głębiej niż to, co we mnie najgłębsze”- wyznam za świętym Augustynem. Tylko On ma największy wpływ na kształt dzisiejszego dnia i mojego mglistego jutra, poza kontinuum tykającego zegarka. Pozostaje mi ostatecznie westchnienie Simone Weil: „Zakorzenić się w miejscu nieobecnym.”