Cum infirmor, tunc potens sum ! (2 Kor 12,10). Pierwsze dni nowego
roku, kotłowanina i natarczywość myśli, modus i roztargnienia duszy. Staję
przed lustrem i dostrzegam oblicze na którym odciska się tak wiele bezbarwnych widm
i nieprzespanych nocy. Łyse czoło i srebrna rozczapierzona broda. Być może
jestem nieuświadomionym uczestnikiem Drogi
sprawiedliwych do raju Hieronima Boscha. Obrazu nasyconego tak silnymi
kontrastami, rozciągniętą do granic możliwości trajektorii ciemnością i
ostatecznym wejściem w światło – przenikającego topografię cylindrycznego leja.
Chciałbym, aby wczorajsze strapienia się ulotniły i nie pozostawiły śladu
wspomnień i żłobień, które okaleczyły nad wyraz mocno moją pamięć i serce.
Jakże niszcząca jest świadomość osobistych niepowodzeń, porażek, potknięć,
bezsilności i zaniechań z których utkane jest życie i nieustanna konieczność
wyborów. Kiedy nastaje nowy czas, już nic nie pozostaje takie jak po staremu. Czasami
trzeba się sparzyć wydarzeniami i ludźmi, aby zrozumieć jak obezwładniająca i
niszcząca siła tych, od których nie spodziewaliśmy się, że mogą stać się
wrogami i dotkliwie nas ranić. Być może to oni są najlepszymi mistrzami życia.
„Pozwalają nam oni wypróbować nasze siły, naszą tolerancję, nasz szacunek dla
innych. Tak, zamiast odczuwać nienawiść do nieprzyjaciół, kochamy ich
bardziej…”(J.I. Leloup). To trudne doświadczenia, osuwające na kolana i
wzbudzające potoki łez. Szczeliny i ciemne noce, przez które przechodzi wątła
strużka nadziei. Przyćmiewają one bez wątpienia rozliczne bliki szczęścia,
uniesienia, radości i miłostki – dzięki którym żwawiej zasysa się powietrze. Niecierpliwe
balansowanie i udowadnianie sobie i innym o wartości własnego człowieczeństwa i
palecie niedostrzegalnej na pierwszy rzut oka mnogości aspiracji, rzeźbiących
codzienny świt teraźniejszości. W tym biegu myśli można jedynie nabawić się
zadyszki, utracić chwilę z niszczonego przez czas pulsowania życia i osobistej
oryginalności. Zdrowy rozsądek oparty na prawidłach logiki podpowiada mi
nachalnie: Tak wiele masz jeszcze do zrobienia, odkrycia, napisania, stworzenia
w tworzywie wykluwanego w agonii słowa. Tak wiele masz przed sobą nieodkrytych
przestrzeni ducha, delikatnych muśnięć, obezwładniającej miłości, charyzmatycznych
poderwań do szybowania ponad przeciętność przewidywalnego i zdaje się
skrupulatnie opisywanego przez innych świata. Jakże wiele wahań i potyczek
rozumu z wiarą, mistycznych pauz, zatopień w przepastności ludzkich spojrzeń i
myśli, twarzy i wypisanych na nich biografii, impulsów i cudowności natury;
konfuzji losu, naprzeciw wyłaniającej się ukradkiem mądrości i szamotaniny z
głupotą różnej maści dyletantów i wyłaniających się ukradkiem wrogów. Wszystko
jest liturgią spotkania i obdarowania, aż po ból odtrącenia i powrotów ! Czas
biegnie, wyciśnij jego najszlachetniejsze drobiny i pozostaw horacjański ślad
dotykalnej przez innych obecności. Nie rozdrabniaj się na cząstkowe prawdy i
powierzchowne rozterki naprężonego jak cięciwa intelektu. Zdobywaj szczyty i
zbiegaj z nich czym prędzej, aby nie uronić nic z tego ulotnego i pełnego
mistycznego upojenia. Być może monolog jest jedyną i sprawdzoną formą dla tego,
co chcę poszperać w sobie głębiej i uzewnętrznić coś, co wydaje się czymś tak
intymnie wyciszonym przed nadstawionymi ciekawsko uszami innych. Lubię
przekomarzać się ze sobą i z innymi, a nade wszystko z Bogiem, który jest
odwiecznym, że tak nieelegancko powiem –
cierpliwym i niezwodnym Współtowarzyszem moich najgłębszych zmagań i
trapiących wnętrze rozterek. „Bóg jest głębiej niż to, co we mnie najgłębsze”-
wyznam za świętym Augustynem. Tylko On ma największy wpływ na kształt
dzisiejszego dnia i mojego mglistego jutra, poza kontinuum tykającego zegarka.
Pozostaje mi ostatecznie westchnienie Simone Weil: „Zakorzenić się w miejscu
nieobecnym.”