Wchodzę na szlak wymagającej
wędrówki. „Poprzez czyny, które wołają głośniej niż słowa, wieczernia
Przebaczenia obwieszcza, że Wielki Post jest z pewnością podróżą, w którą nikt
nie może wybrać się sam”(K. Ware). Dopływ świeżego powietrza i konfrontacja z
wyzwaniami chwil, które przecież nie obce były Chrystusowi w krajobrazie rozległej
pustyni i odpieraniu pułapek diabła. Wszystko wydaje się próbą i mocowaniem ze
sobą i wątpliwościami, od których nie jest wolna wiara, tląca się leniwie w
komnatach duszy i codziennie powtarzanych rytuałach uświęcenia czasu i
rzeczywistości. Gdybym każdego dnia mógł zerwać choć jedną z wypłowiałych i
zastygłych masek, które nakładam - aby przetrwać w świecie ułomnym –
egoistycznie zachłannym i nieprzewidywalnym; dostrajającym się bardziej do zła,
niż upragnionego dobra. Jednak kiedy otwieram Biblię, wyczuwam zapach
utraconego Raju. To instynktownie porywające i obezwładniające zarazem. Szum
drzew oliwnych, figowców i gałązek palmowych, zniewalającą woń jaśminu i nardu
którego eteryczność przywołuje fragment wyczekiwanej wieczności i szczęście
Raju który w imię zgubnej ciekawości porzucili nasi protoplaści. Wchodzę na
sykomory i wyglądam Obecności ! Tam, gdzieś w oddali na piasku zdeptanej ziemi
On wypisuje moje grzechy i oczekuje, że wyrwę je jak uwierający cierń ze stopy.
„Jakie to żałosne i naiwne ufać, że świat się poprawi, kryzys grzecznie
przeminie i historia sama z siebie, bez naszego udziału obdarzy nas
szczęśliwością. To bzdura przyprawiająca o łzy – pisał Hamvas – Głupia fantasmagoria
sfałszowanego istnienia… Przemianę świata umożliwia tylko moja własna
przemiana.” Czy Bóg zlepi mnie na nowo. Położy błoto na moje oczy. Chwyci gwałtownie
za dłoń i powie pewnie: Wstań ? Chciałbym
przemierzyć pustynie jak ślepiec, wiedziony wiarą, że u jej horyzontu jest
sadzawka błogosławieństwa – źródło nowego chrztu. Ucałować ziemię jak
bluźnierca i morderca, który zabijał słowem i dewastował miłość. Wyrwać paliki
namiotu, zwinąć ciężkie tobołki i ruszyć ze skarbem wiary w nieznaną i naznaczoną bólem przemiany przygodę. Trzeba, choć nie bez oporów, porzucić świat posiadania i
kompromisów, stać się nomadą na skraju ulicy z modlitwą psalmu na ustach: „Stwórz,
Boże we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha… Przywróć mi radość Twojego
zbawienia.” Jakże trudno usunąć z serca przygnębienie i odkryć prawdę o sobie,
nawet jeśli to ta z najboleśniejszych prawd. Być wyrytym na dłoniach Boga,
tych przygwożdżonych do Krzyża i obficie broczących miłością. U początku tego czasu
zmagania i nowych narodzin, wołam słowami Kanonu św. Andrzeja z Krety: „Zgrzeszyłem
jak nierządnica, wołam do Ciebie: Ja jedyny zgrzeszyłem przez Tobą. Przyjmij,
Zbawco, ode mnie jako olejek moje łzy.”