Kiedy
zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy
usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że
Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: «Jezusie, Synu Dawida, ulituj
się nade mną!» Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz
on jeszcze głośniej wołał: «Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!» Jezus
przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go:
«Co chcesz, abym ci uczynił?» Odpowiedział: «Panie, żebym przejrzał». Jezus mu
odrzekł: «Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła». Natychmiast przejrzał i szedł
za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu
(Łk 18,35- 43).
Bezdomność i tułaczy los,
prowadzi niewidomego z Ewangelii na drogę do Jerycha. „Nieszczęście jest samo
przez się niewyrażalne. Nieszczęśliwi błagają milcząco o dostarczenie im słów,
żeby mogli je wyrazić”- czytam u Simone Weil. Przebywanie w obszarze krawędzi drogi jest
skazaniem siebie na kaprysy losu, niebezpieczeństwa, a nawet nadchodzącą
niezauważenie śmierć. „Człowieka
opuszczają siły i obezwładnia go zmęczenie. Zmęczenie: milczący most prowadzący
z brzegu życia na brzeg śmierci” (M. Kundera). Duch kładzie na jego wargi słowa
– słowa wolne od lamentu – ochrypniętą frazę grzesznika poruszonego łaską. W
poczuciu beznadziejności i niemożliwości uczynienia czegokolwiek, głos
bezimiennego biedaka rozbrzmiewa dramatycznie, pośród kłębiących się nachalnie
wokół Jezusa ludzi. Inwokacja: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną !”-
przeniknie dusze chrześcijan i w chwilach samotności, próby, choroby,
prześladowania, czy śmierci, stanie się osobistą „liturgią miłosierdzia” – przestrzenią duchowego schronienia i bezpieczeństwa. „To Imię Boże wpisane w
każdego z nas – pisał T. Merton – tak samo jak nasze ubóstwo, nasza bieda, jak
nasza zależność, czy synostwo. To niejako diament bez skazy, jaśniejący
niewidzialnym światłem niebios. Jest w każdym, a gdybyśmy mogli to zobaczyć,
ujrzelibyśmy te miliardy punktów światła jak tworzą razem oblicze i blask
słońca, które całkowicie rozprasza wszelką ciemność i okrucieństwo życia.”
Nastał długo upragniony świt, świat stał się otworem, spowity paletą
nieprawdopodobnie nasyconych barw. W nędzy i trywialności ludzkiego bytu,
zabłyśnie światło i z pomroczności otulonej ciemnością i lękiem, objawi się
Obecność, która wyzwala, zbawia, przywraca utracone piękno spojrzenia. Eulogia
i czułość, katanyxis, umilenie, uobecnia
się w postawie Mistrza, dokonującego uzdrowienia przez miłość. Wiara
rozszczelnia zapieczone powieki, a w nich blik światła rozkuwa niemoc widzenia.
Nasze drogi wielkomiejskich ulic są pełne niewidomych. Choć fizycznie percypują
świat, ale duchowo przygniata ich ciemność, rozpacz, odrętwienie, zniechęcenie
i strach przed kolejnym, wybudzonym z łona nocy dniem. Moc zbawienia wychodzi
od Jezusa, wbrew ludzkim niedowierzaniom i ucieczkom. Dopiero jak łuski opadną
z oczu, pojawia się osobiste credo:
„Z otchłani moich nieprawości przyzywam otchłań niezgłębionego Twego
miłosierdzia.”