Gdy
przyszli do tłumu, podszedł do Niego pewien człowiek i padając przed Nim na
kolana, prosił: «Panie, zlituj się nad moim synem! Jest epileptykiem i bardzo
cierpi; bo często wpada w ogień, a często w wodę. Przyprowadziłem go do Twoich
uczniów, lecz nie mogli go uzdrowić». Na to Jezus odrzekł: «O plemię niewierne
i przewrotne! Jak długo jeszcze mam być z wami; jak długo mam was cierpieć?
Przyprowadźcie Mi go tutaj!» Jezus rozkazał mu surowo, i zły duch opuścił go.
Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie… (Mt 17,14-23).
Nie potrafię patrzeć wyraźnie
i przenikliwie na świat oczami Chrystusa. Nie potrafię wierzyć tak mocno, aby
moje spojrzenie, dotyk, czy słowo podnosiło zmiażdżonych chorobą, leczyło i
dawało nadzieję. Chciałbym mieć wrażliwość i pokorę, pewność Galilejskiego
Lekarza, diagnozującego i znajdującego natychmiast remedium na cierpienie,
ludzką szamotaninę, a nawet śmierć. Nie jestem Bogiem, choć tak pragnę być Jemu
podobny ! Zbyt wiele sprzeczności, pokusy zamieszkania w sobie, a nie w Nim. Wątłe
światło wiary i tęsknota za cudem który powali na kolana i zakołacze posadami
duszy, objaśni tak wiele innym. Świat nieustannie podsyca pragnienie
spektakularności – widoczności czegoś, czego jeszcze nie transmitowano na
ekranach telewizorów i nie obwieszczano na portalach Internetu. W tłumie nie
widać chorych. Trzeba udać się na peryferia, wejść do szpitalnych wnętrz,
odwiedzić mieszkania w których zapach powietrza mówi tak wiele, albo zbyt wiele.
To zbitka myśli które towarzyszyły mi po przeczytaniu tego fragmentu Ewangelii.
Bezradność i niemoc, smutek przenikający serce kapłana; bezużyteczne narzędzie
w dłoniach Tego, który każdego ranka tworzy świat na nowo – lepiąc go z kruchej
i przygodnej materii- odprysków niegdyś utraconego Raju. Hiobowa rozterka i
mikrotektoniczny wstrząs niedowiarka. Ewangelia potrafi zatrwożyć, obezwładnić,
sprowadzić do pozycji embriona zamkniętego w niewidzialnej dłoni Opatrzności. Przypomina
mi się takie opis u Prousta: „Pogrzebano go, ale przez całą noc żałobną w
oświetlonych witrynach książki jego, ułożone po trzy, czuwały jak anioły z
rozpostartymi skrzydłami i zdawały się symbolem zmartwychwstania tego, którego
już nie było.” Stoisz nad umierającym i nie znajdujesz adekwatnych słów, aby
dodać otuchy, podnieść, wyrazić sens i wskazać wartość cierpienia w
przechodzeniu na drugi brzeg. Wstrzymujesz oddech. Trzymasz chore dziecko na
raka za dłoń i milcząc płaczesz wewnętrznie, bo nie rozumiesz iż to, co się
teraz dzieje jest większe od twojego bólu i pretensji. Większe od krzyku
rodziców z drugiego pokoju, oczekujących do ostatniego momentu na cud. Historia
tego dziecka jest już historią Boga – podróżą otuloną światłem nowego poranka. „Radość
jest wtedy, kiedy już nigdy nie jesteś u siebie, ale wciąż na zewnątrz,
wszystkim osłabiony, wszystkiego głodny, wszędzie na zewnątrz świata, jak w
brzuchu Boga.” Nagle zrywa się wiatr i wytryskuje źródło, w powietrzu unosi się
zapach nardu, a dzień tonie w słońcu Chrystusa przychodzącego po swoją własność;
zdolnego przebudzić z największego snu – wydać na świat po raz wtóry. „Miłość
Jezusa jest boska a zbawia nas jedynie wówczas gdy, gdy staje się ludzka,
przechodząc przez Jego udręki, Jego pot, Jego troski. Całą ludzka substancję,
nieustannie przetwarzaną w miłość…”(J. Gullet). Wiara potrzebuje zaufania i
szeroko otwartych oczu. Nadzieja leczy. Przynosi otuchę, daje siłę do
wytrwałości w przeciwnościach losu, otwiera na uzdrowienie i pozwala
błogosławić cierpienie. Jak pisał Bierdiajew, pozwala „nieść swój krzyż w
sposób prześwietlony.”