niedziela, 1 września 2024

 

Gdy przyszli do tłumu, podszedł do Niego pewien człowiek i padając przed Nim na kolana, prosił: «Panie, zlituj się nad moim synem! Jest epileptykiem i bardzo cierpi; bo często wpada w ogień, a często w wodę. Przyprowadziłem go do Twoich uczniów, lecz nie mogli go uzdrowić». Na to Jezus odrzekł: «O plemię niewierne i przewrotne! Jak długo jeszcze mam być z wami; jak długo mam was cierpieć? Przyprowadźcie Mi go tutaj!» Jezus rozkazał mu surowo, i zły duch opuścił go. Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie… (Mt 17,14-23).

Nie potrafię patrzeć wyraźnie i przenikliwie na świat oczami Chrystusa. Nie potrafię wierzyć tak mocno, aby moje spojrzenie, dotyk, czy słowo podnosiło zmiażdżonych chorobą, leczyło i dawało nadzieję. Chciałbym mieć wrażliwość i pokorę, pewność Galilejskiego Lekarza, diagnozującego i znajdującego natychmiast remedium na cierpienie, ludzką szamotaninę, a nawet śmierć. Nie jestem Bogiem, choć tak pragnę być Jemu podobny ! Zbyt wiele sprzeczności, pokusy zamieszkania w sobie, a nie w Nim. Wątłe światło wiary i tęsknota za cudem który powali na kolana i zakołacze posadami duszy, objaśni tak wiele innym. Świat nieustannie podsyca pragnienie spektakularności – widoczności czegoś, czego jeszcze nie transmitowano na ekranach telewizorów i nie obwieszczano na portalach Internetu. W tłumie nie widać chorych. Trzeba udać się na peryferia, wejść do szpitalnych wnętrz, odwiedzić mieszkania w których zapach powietrza mówi tak wiele, albo zbyt wiele. To zbitka myśli które towarzyszyły mi po przeczytaniu tego fragmentu Ewangelii. Bezradność i niemoc, smutek przenikający serce kapłana; bezużyteczne narzędzie w dłoniach Tego, który każdego ranka tworzy świat na nowo – lepiąc go z kruchej i przygodnej materii- odprysków niegdyś utraconego Raju. Hiobowa rozterka i mikrotektoniczny wstrząs niedowiarka. Ewangelia potrafi zatrwożyć, obezwładnić, sprowadzić do pozycji embriona zamkniętego w niewidzialnej dłoni Opatrzności. Przypomina mi się takie opis u Prousta: „Pogrzebano go, ale przez całą noc żałobną w oświetlonych witrynach książki jego, ułożone po trzy, czuwały jak anioły z rozpostartymi skrzydłami i zdawały się symbolem zmartwychwstania tego, którego już nie było.” Stoisz nad umierającym i nie znajdujesz adekwatnych słów, aby dodać otuchy, podnieść, wyrazić sens i wskazać wartość cierpienia w przechodzeniu na drugi brzeg. Wstrzymujesz oddech. Trzymasz chore dziecko na raka za dłoń i milcząc płaczesz wewnętrznie, bo nie rozumiesz iż to, co się teraz dzieje jest większe od twojego bólu i pretensji. Większe od krzyku rodziców z drugiego pokoju, oczekujących do ostatniego momentu na cud. Historia tego dziecka jest już historią Boga – podróżą otuloną światłem nowego poranka. „Radość jest wtedy, kiedy już nigdy nie jesteś u siebie, ale wciąż na zewnątrz, wszystkim osłabiony, wszystkiego głodny, wszędzie na zewnątrz świata, jak w brzuchu Boga.” Nagle zrywa się wiatr i wytryskuje źródło, w powietrzu unosi się zapach nardu, a dzień tonie w słońcu Chrystusa przychodzącego po swoją własność; zdolnego przebudzić z największego snu – wydać na świat po raz wtóry. „Miłość Jezusa jest boska a zbawia nas jedynie wówczas gdy, gdy staje się ludzka, przechodząc przez Jego udręki, Jego pot, Jego troski. Całą ludzka substancję, nieustannie przetwarzaną w miłość…”(J. Gullet). Wiara potrzebuje zaufania i szeroko otwartych oczu. Nadzieja leczy. Przynosi otuchę, daje siłę do wytrwałości w przeciwnościach losu, otwiera na uzdrowienie i pozwala błogosławić cierpienie. Jak pisał Bierdiajew, pozwala „nieść swój krzyż w sposób prześwietlony.”