Jakże trudno przedkładać
wiarę na język, którym można się komunikować z każdym, będąc po trosze
usatysfakcjonowanym, że dotarło się nawet tam – gdzie kerygmat może budzić opór
lub natychmiastowe odtrącenie. To wymagające zadanie dla tych, którzy przeżywają
apostolski syndrom niezrozumienia, stojąc na agorach kipiących miast i próbując
przybliżać prawdę o nieznanym i programowo eliminowanym z historii i
codzienności Bogu. „Przygoda życia człowieka myślącego jest równocześnie
wędrówką po zaułkach wątpienia. Pojawia się w niej nieuchronnie odcień wielkich
wypraw Abrahama i Odyseusza, trud nocnych zmagań Jakuba z Bogiem, Augustyński
niepokój wrażliwego serca, Pascalowska próba przemiany zwątpienia w wybór
wielkiego zakładu, w którym musi pozostać ukryte ryzyko i niepewność. Wędrówka
tym szlakiem rodzi wielką wspólnotę serc ukierunkowanych w stronę wartości
potrzebnych do przetrwania nie mniej niż powietrze, woda, czy sen”- pisał J.
Życiński w Wierze wątpiących. Do tego
katalogu ludzkiej szamotaniny i fascynacji Innym, dodałbym pełne żaru doświadczenie
zdobywania Ducha Świętego przez Symeona Nowego Teologa i rezurekcyjny zachwyt
człowiekiem oraz uśmiech złożony stworzeniu przez świętego Serafina z Sarowa.
Każdy najmniejszy, choć okupiony rozterkami, bezsennością i szamotaniną duszy
trud, przynosi powiew świeżości i moc zmartwychwstania – blask światła, pośród
rozlicznych cieni. Żadna filozofia, choćby najbardziej wyrafinowana i poetycka,
nie przyniesie nam pocieszenia i odpowiedzi na dojmujące umysł i wnętrze
pytania o sens i cel życia, którego finalnym akordem jest spotkanie z Absolutem
lub pustką w której jakże wielu upatruje kres swojej drogi. Listopadowe dni
zmuszają do refleksji nad wiarą, przygodnością ludzkiego życia – czyniąc człowieka
intelektualnie zaangażowanym w refleksję eschatologiczną. „Oczywiście, istnieje
wiara bardziej wzniosła: wiara, do jakiej wzywają wszystkie wiejskie krzyże, a
także i krzyże nad mogiłami naszych bliskich. Jest ona miłością, i w niej jest
ukojenie. Tak wierzyć nie będę nigdy”- jakże przenikliwa i bolesna jest konstatacja
Malraux. Myślę, że taką optykę przyjmuje wiele osób dla których religia nie
jest obojętna, choć nie potrafią odkryć w niej głębi spotkania i zdumienia.
Stoją na zewnątrz i nie potrafią zdobyć się na odwagę wejścia do środka;
wypłynięcia na głębię ! U Herberta
znajduję realistyczną wizję świata który staje się Kościołem dla każdego: „może
tak należy mówić ludziom cichym ufającym. Obiecywać – deszcze łaski – światło –
cud, lecz są także tacy którzy wątpią niepokorni bądźmy szczerzy – to jest
także boży lud.” Jeszcze inny intelektualista wyzna z miażdżącym przeświadczeniem:
„Znalazłem Boga w kałużach, w zapachu wiciokrzewu, w czystości niektórych
książek, a nawet w ateistach. Prawie nigdy nie znalazłem tego wśród tych,
których zadaniem jest mówić o tym.” Prawa o Bogu zwiastowanym na stronnicach Ewangelii,
wydaje się zadaniem tytanicznym dla tych, na których czołach Chrystus wycisnął
pieczęć miłości. To misja karkołomna i pozornie skazana na porażkę. Ale czyż
nie z porażek i ludzkich upadków zbudował Mistrz wspólnotę, którą obmywa
każdego dnia swoją krwią i uświęca tchnieniem zstępującego Parakleta ? „Ci, którzy nas prowadzą, to ludzie, którzy
stracili wszelkie zaufanie do siebie, ludzie, którzy nie oczekują żadnej
osobistej nagrody i pragną jedynie miłości, nawet jeśli na nią nie zasługują –
pogardzani grzesznicy: poborcy podatkowi, rabusie, prostytutki i synowie
marnotrawni”(Ch. Yannaras). W kruchych naczyniach jest siła, zdolna nadać
światu sens i cel. Tu prawosławie staje się religią przebudzonych synów,
świadków wschodu Słońca.