I duszę moją znasz do
głębi.
Nie byłem dla Ciebie tajemnicą,
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów,
utkany we wnętrzu ziemi.
Nie byłem dla Ciebie tajemnicą,
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów,
utkany we wnętrzu ziemi.
Myśląc o duchowości w
sztuce, chciałbym nakreślić garść ulotnych myśli o współcześnie znanym i już
obecnie spopularyzowanym rzeźbiarzu rumuńskim Constantinie Brancusim
(1876- 1957). Kultura rumuńska w naszym środowisku nie jest jeszcze zbyt dobrze
znana, a ta niezwykła postać obok jakoś rozpoznawalnych postaci, takich jak
Mircea Eliade, czy Dumitru Staniloae, nabiera swoistego kolorytu. Obecnie- choć
tak wcześniej nie było uważany jest za jednego z najwybitniejszych rzeźbiarzy
XX wieku. Jego sztuka- posługując się językiem Bierdiajewa jest na wskroś teurgiczna.
Rzeźby które wyszły z pod duktu jego dłuta mają silne zabarwienie duchowe,
stanowiąc symboliczną kwintesencję, prostego i napełnionego prostotą wiary
rumuńskiego prawosławia. Dopiero po wielu latach odkrywania jego artystycznej wyobraźni,
jesteśmy wstanie dopowiedzieć że jego sztuka przesycona jest elementami teologicznymi
i symbolicznymi. Dzieła Brancuskiego, które zdaniem G.C. Argana stanowią „wyraz
wielkiej kultury ludowej, z której przebija pragnienie wolności i absolutu,” niosą
często nieuchwytne dla wielu na pierwszy rzut oka wartości duchowe. Ikoniczny
charakter jego dzieł w sposób porażający emanuje z form, komunikując tę drugą warstwę
znaczeniową- jaką jest przestrzeń szeroko rozumianej „transcendencji” zamkniętej
syntetycznym opracowaniu materii. Idee które z takim mozołem wcielał w materię
opowiadały o fascynującym- choć ukrytym „za zasłoną” niedopowiedzenia świecie
wiary, tlącej się w głębi człowieczego jestestwa. Nie wielu spogląda na
Constantina jak na artystę od strony religijnej, profetycznej, czy
charyzmatycznej. Badacze sztuki będą widzieli w nim kogoś, kto w pewien sposób „obiegł”
wielkiego Augusta Rodina, rzucił mu wyzwanie i odsłonił nowy horyzont myślenia
i odczuwania rzeźby, jako czegoś tak niezwykle prostego i autentycznego,
mogącego poruszyć i olśnić, czy uszczęśliwić widza. „To, co wam daję to czysta
radość... Chcę rzeźbić kształty, które dają ludziom radość. To, co naprawdę ma
sens w sztuce to radość !”- mówił artysta polerując swoje rzeźby tak dokładnie,
że świeciły migotliwie jak złote nimby świętych na ikonach. „Głębokie,
filozoficzne treści o wymowie ogólnoludzkiej, dotyczące sensu istnienia, były
przekładane z mistrzowską dokładnością na kształty surowej zwięzłości, utrwalane
w tradycyjnych materiałach- drewnie, kamieniu i metalu...”(V. Florea). Artysta
odsłaniał inny świat, bez którego jak sądzę, sztuka byłaby zapewne uboższa i
pozbawiona duchowego szlifu. W przypływie wzruszenia wyznał: „Chciałem wznieść
wszystko ponad ziemię, zrobiłem kamień, by śpiewać dla ludzkości.” Myślał o
rzeźbie w marmurze z której odkuł i doskonale wypolerował jajko- symbol
eksplozji życia. Była to rzeźba haptyczna, wprost dla niewidomych- aby mogli
poczuć strukturę czegoś na wskroś rezurekcyjnego. Życie artysty było
wędrowaniem w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Artysta przybył do Paryża w
1904 r., na pieszo- niczym pielgrzym szukający nowego domu z którego okna
będzie się wyrywać niczym ptak jego dusza ku miejscu narodzin. W Paryżu był
jednym z wielu emigrantów z Europy Wschodniej rezydujących na Montparnassie.
Miał specyficzną osobowość- tajemniczą, spekulatywną, co skłaniało go do pracy
w samotności i medytacji. Był dość oszczędny tematycznie, uciekał od realizmu,
tworząc dzieła uproszczone, a zarazem złożone i głęboko dotykające powziętego
wcześniej założenia. Wykonał serię Ptaków,
które skomentował następująco: „Kocham wszystko, co powstaje. Majestatyczne
ptaki mnie zafascynowały... Nie tworzę Ptaków,
ale loty.” W tych słowach wyraża się jakaś wewnętrzna tęsknota za
wzniesieniem ku górze- anabatycznym wymiarem egzystencji, wychyleniem ku „niedostępnej
światłości.” Interesowały go również kształty twarzy. Wychodząc od
realistycznych przedstawień, artysta doszedł do formy owalu w polerowanym
brązie, wydłużonym nosie, ledwo zaznaczonych oczodołach i linearnie ujętych
ustach. Być może żyły w nim wspomnienia figuratywnych przedstawień malowideł
cerkiewnych na których to postacie ujęte w hieratycznej stylizacji wszystko
mają wydłużone- odcieleśnione- przeobrażone mistycznie- niczym rezerwuary
Ducha. „Funkcją artysty pozostaje rozszyfrowywanie ukrytych znaków natury i interpretacja
tajemnic wszechświata. Znaki są wszędzie... Ci, którzy zbliżyli się do Boga
widzieli je”- objaśniał pokornie Brancusi. To postać wielu planów i
niedopowiedzeń, blasków i cieni, fascynująca a momentami tak enigmatyczna, że
trudna do zaprezentowania dla kogoś z zewnątrz. Być może trzeba przejść przez
jego „Bramę pocałunku” aby poczuć i doświadczyć maksimum życia: piękna,
miłości, tęsknoty za wiecznością przeistaczającą byty w coś na wskroś bogopodobnego.
„Aby spotkać piękno twarzą w twarz- pisał P. Evdokimov- by sięgnąć jego
energetycznego promieniowania łaską, należy poprzez przezwyciężenie tego, co
uchwytne zmysłami oraz intelektem, przejść przez tajemniczą bramę Świątyni...
Piękno wychodzi na spotkanie naszego ducha nie po to, by go zachwycić, lecz by
otworzyć na palącą bliskość Boga osobowego.” Myślę, że taka intencja mogła
gdzieś głęboko przyświecać artyście, dlatego już u schyłku swojego życia
pogrążył się w nadziei i tęsknocie. Tuz przed śmiercią wyznał: „Będę czekać na
dobrego Boga w moim warsztacie.” Pozwolę sobie na sparafrazowanie tęsknoty
wielkiego rzeźbiarza słowami poety A. Rimbauda: Odnalazłem w końcu ! Zapytacie
co ? Wieczność. Ona jest morzem, co się łączy ze słońcem.