poniedziałek, 15 września 2014






Łk 7,11-17


Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego, jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: „Nie płacz”. Potem przystąpił, dotknął się mar, a ci, którzy je nieśli, stanęli. I rzekł: „Młodzieńcze, tobie mówię, wstań”. Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce.
A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: „Wielki prorok powstał wśród nas i Bóg łaskawie nawiedził lud swój”. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.


Często mam takie wrażenie że brakuje nam jakiejś wewnętrznej siły aby uwierzyć w to, że Bóg nas prawdziwie kocha… tak po prostu, bez względu na nasze grzechy, słabości, fizyczne dolegliwości, cierpienia. Takie poczucie iż jestem przez Boga kochany staje się procesem stopniowego uzdrowienia. On nieustannie przygląda się naszemu życiu, czasami oczekuje od nas pełnej i świadomej akceptacji swojego losu; domaga się byśmy go przyjęli w wolności. Nikt nie może tego zrobić za nas. Doświadczenie choroby jest krzyżem, bezradnością, to jakaś „ciemność” w której Chrystus wyciąga dłoń i mówi: „Nie płacz. Tobie mówię wstań !” W momencie ogromnego bólu, tego na skutek choroby, poczucia bezsilności… pozostaje uczynienie tylko jednego, złożenia całej swojej istoty u stóp krzyża, a wtedy Chrystus podniesie z nami ten miażdżący ciężar. Pamiętam jak w pierwszy piątek miesiąca odwiedzałem chorych w domach, była pewna kobieta, tak na marginesie niezwykle pogodna; przepełniona zawsze ogromnym poczuciem humoru. Doświadczała ciężkiej choroby nowotworowej, do tego całe mnóstwo innych chorób, które krok po kroku wyniszczały jej organizm. Była dla mnie świadkiem ogromnej pogody ducha, zawsze mnie przytulała i żegnała dobrym słowem. Powtarzała nieustannie: „Proszę księdza jestem przygotowana na Niebo. Jeżeli się niespotkany za miesiąc to proszę pamiętać że będę zawsze o księdzu myśleć”, po chwili wyjmowała czekoladę i wkładała mi do kieszeni sutanny. To mnie wiele nauczyło pokory, a jednocześnie otwierało na głęboką nadzieję. Trzeba mieć nadzieję... Czasami ludzie tak mocno cierpią, wielu ma posiniaczone i krwawiące serca, ponieważ nie zdobyli się na nadzieję… oraz odwagę aby uśmiechać się do Niego, aby powiedzieć Jezusowi „ulituj się nade mną… uzdrów mnie”. Żyjemy w świecie toksycznym, z którego chcielibyśmy wyeliminować choroby, cierpienie a może nawet śmierć. W obecnych czasach, pod ciężarem przepracowania i wyczerpania nerwowego, wyścigu ku „szczęściu” stajemy się ludźmi cierpiącymi, przeżywającymi rozdarcie. To prawda że medycyna chroni i przedłuża życie, ale równocześnie zmniejsza odporność na cierpienie i na wyrzeczenia. Często potrzeba zaproszenia Chrystusa do naszego życia, zreferowania Mu na modlitwie historii naszej nędzy, zmagania z chorobą... Przyglądałem się kilka dni temu jak w Szczecinie mnóstwo ludzi zgromadziło się na nabożeństwie uzdrowienia którą prowadził o.Antonello. Dla wielu z nich obecność na tych rekolekcjach uzdrowienia pewnie stanowiła ostatnią deską ratunku, wszystko już zawiodło; medycyna, porady lekarzy, zapewnienia specjalistów, pozostał tylko rozlegający się krzyk duszy, jak tej zrozpaczonej matki z Nain: Panie błagam uczyń coś… Trzeba mieć zawsze ufność, tak jak napisała św. Tereska od Dzieciątka Jezus „Ufność to ręka Jezusa prowadząca wszystko. Ufam nawet kiedy nic nie rozumiem z wydarzeń mego życia. Uśmiecham się, składam dzięki, zawsze wyglądam na zadowoloną  z działania Boga, ponieważ wszystko jest łaską. Ufność prowadzi do miłości i czyni cuda…”