Kiedy
Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby
wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi
tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł,
łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili
przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej
przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go
ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć.
Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich:
„Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się
uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z
chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.
Po chwilach beztroski i
duchowego błogostanu; gdzie ciało i dusza zostały nasycone- przychodzi moment
próby. Łódź dryfująca na środku jeziora, na którą utraciło się kontrolę,
rozszalały wiatr sprawiający, iż dalsze wiosłowanie przekracza ludzkie siły; na
dodatek żywioł wody przelewającej się przez burtę łodzi. To jeszcze nic. A jak
musiały wyglądać twarze uczniów- oczy wypełnione strachem, twarze zsiniałe z
zimna, ciała przemoczone, i najbardziej ponure myśli, które przelatywały przez
ciężkie- wypełnione strachem głowy. Szelest lekkiego wiatru albo potężny,
zrywający się znienacka gwałtowny huragan jakoś naturalnie skłaniały człowieka
do postawy małości i pokory. „Wiatr uważano za oddech ziemi, a tym samym za
przejaw życia kosmicznego”. W Starym Testamencie gwałtowny porywisty wiatr
towarzyszył zazwyczaj momentom pojawienia się Boga. „Lecąc cwałował na
cherubie, a skrzydła wiatru Go niosły” (Ps 18,11). W Teofanii na górze Horeb
Pan przeszedł spektakularnie obok Eliasza. Towarzyszyły temu potężne uderzenia
wiatru, które wprawiły w drżenie całą górę, a później pojawił się ogień
wypełniając wszystko sobą. Po chwili pojawił się „szmer łagodnego powiewu” i
Bóg zaczął mówić do swego sługi. „Ale Pan nie był w wichurze… trzęsieniu ziemi,
czy ogniu…” (1 Krl 19,11). Te znaki zapowiadały Jego obecność. Apostołowie
musie doświadczyć paraliżującej próby- bycia porzuconymi i bezradnymi, aby potrafili
zrozumieć o wiele głębiej własne życie i przesłanie tej sytuacji. „Wiatr wieje,
tam gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd
podąża. Tak też jest z każdym, kto narodził się z Ducha” (J 3,7-8). Później
przyjdzie na uczniów o wiele gwałtowniejsze uderzenie wiatru- a będzie nim
Pięćdziesiątnica- Dar Zmartwychwstałego Pana. „Duch i Oblubienica mówią:
Przyjdź !”. Wielokrotnie z naszym życiu, Bóg przeprowadza nas przez trudne
sytuacje- próby wiary są nieuniknione. Często mówimy różnym ludziom, którzy
przeżywają duchowe rozterki, czy szukają swojej drogi do Kościoła: „Idźcie do
kościoła, gdyż tam znajdziecie pokój”. Może się okazać, że jest całkowicie
inaczej. Jak pisała mniszka Maria Skobcowa- zakochana w ludziach (zginęła w
obozie koncentracyjnym, razem z tymi których ratowała…) „Mówiła ona tym, którzy
tkwią zauroczeni w spokoju i uśpieniu: Idźcie do kościoła, gdyż tam
odnajdziecie prawdziwą udrękę z powodu waszych grzechów… Odczujecie tam
niepokojący głód prawdy Chrystusowej. Tam właśnie zamiast stać się letnim,
zaczniecie płonąć; zamiast być spokojni, zaczniecie się niepokoić, zamiast
przyswajać mądrość tego świata, staniecie się szaleńcami dla Chrystusa”. Potrzebujemy
gwałtownego wiatru, który nas przetrąci i zachwieje naszym poczuciem pewności
siebie.