1 Kor 1,10-13.17-18
Upominam
was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni i by nie
było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli. Doniesiono
mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami
spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: „Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja
jestem Kefasa, a ja Chrystusa”. Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł
został za was ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni? Nie posłał
mnie Chrystus, abym chrzcił, lecz abym głosił Ewangelię, i to nie w mądrości
słowa, by nie zniweczyć Chrystusowego krzyża. Nauka bowiem krzyża głupstwem
jest dla tych, co idą na zatracenie, mocą Bożą zaś dla nas, którzy dostępujemy
zbawienia.
Na kanwie tego fragmentu podzielone
chrześcijaństwo na liczne kościoły i wspólnoty winny czynić każdego dnia
osobisty rachunek sumienia. Jakże często w zarzewiu doktrynalnych czy
historycznych debat umyka chrześcijanom z horyzontu obraz Chrystusa w którym
nie ma podziału. Limes podziału przechodzi przez skłócone społeczności które
prześcigają się walce o depozyt prawdziwej wiary. Istnieje tyle przeróżnych
dróg, przetartych szlaków, które ostatecznie prowadzą do tego samego celu. Skąd
w chrześcijanach lęk przed sobą lub innością ? „Po tym wszyscy poznają, że
jesteście moimi uczniami, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13,35). Te
słowa powinny być wyryte w portalu każdej świątyni. Pomimo różnic
teologicznych, konfesyjnych, zawsze powinno powracać przeświadczenie że intencją
Jezusa jest nieustanne pragnienie jedności pośród Jego uczniów. Chomiakow
mówił: „Kościół jest życiem w Bogu, we wzajemnym okazywaniu miłości”. Nie ma
drugiego tak często powtarzającego się w literaturze wczesnochrześcijańskiej
jak słowo „bracia”. Ono wyraża cały szereg odniesień- tych ludzkich
przenikniętych miłością i wzajemną odpowiedzialnością za siebie. Dynamika tej
miłości przykrywała liczne wady i podnosiła ku urzeczywistnianiu woli
Zbawiciela. W takich ludzkich- choć nie pozbawionych mankamentów postawach
uwiarygodniała się tęsknota za Królestwem- pełnią harmonii, miłości i pokoju. „Chrystus
stanowi centrum w którym zbiegają się wszystkie linie” (św. Maksym Wyznawca).
Pierwsze wspólnoty chrześcijańskie nie traciły czasu na dyskredytowanie innych
wyznawców, pomniejszanie ich roli, czy duchowego zaangażowania. „Pierwsze
wspólnoty składały się z mężczyzn i kobiet, którzy znali Jezusa i byli „świadkami”
Jego zmartwychwstania. Słowo „świadek” w tym wypadku nie oznacza przypadkowego
widza, kogoś kto za sprawą okoliczności ujrzał wypadek samochodowy lub
obserwował przemarsz parady. Odnosi się ono do kogoś, kto znał Jezusa, słuchał
Jego nauki, był Jego uczniem i widział Go żywego po śmierci… Świadkowie ci
poznali wówczas Jezusa w nowy sposób, nie jako zwyczajnego nauczyciela czy
uzdrowiciela, który żył pośród nich, lecz jako zmartwychwstałego Pana” (R.L.
Wilken). Następni którzy po nich się pojawili zachowali pamięć o Chrystusie,
mieli Jego życie w sobie. Istnieje jakaś nieprawdopodobna przepaść dzieląca
dzisiejszych chrześcijan od tych z dawnych wieków. Im mniej intensywne życie
duchowe, tym mocniej gaśnie duch braterstwa i poczucia odpowiedzialności za
siebie. Lata ekumenicznych spotkań, polemik, kurtuazyjnych gestów, nic nie
przyniosło. Pogłębiło się tylko poczucie tolerancji- choć jest ona bardziej produktem
współczesności, niż rzeczywistego bycia naprzeciw siebie. Co z tego, że na
zachodzie Europy czyta się licznie tłumaczoną na różne języki literaturę o chrześcijaństwie
Wschodnim, skoro nigdy nie będzie się uważało tych treści jako część czegoś
własnego. I na odwrót Kościół Wschodni będzie patrzył na Zachód z dystansem i
lękiem przed naruszeniem własnej niekiedy skostniałej tradycji. Może trzeba powrócić „do
pierwotnego pokrewieństwa, niszcząc zamknięte ekonomie wyznaniowe”. Każdego
dnia Chrystus wchodzi do „Wieczernika” niepodzielonego Kościoła i mówi: „Pokój
wam !” A uczniowie milkną lub odwracają się każdy w swoją stronę, wertując
bezmyślnie wykładnie swoich katechizmów. Nierozważna jest próba kształtowania
innych według własnego modelu myślenia, odczuwania i nabrzmiałych historycznych
pewników. Nie chodzi również o teologiczne kompromisy rozwadniające najbardziej
fundamentalną wykładnię wiary. Zgadzam się z protestanckim męczennikiem
Bonhoefferem również w jeszcze innej kwestii, myśląc intensywnie o naszych
braciach na peryferiach Kościoła. „Kościół wtedy staje się Kościołem, kiedy
istnieje dla tych, którzy pozostają poza nim”. Chodzi bowiem o powrót do
Chrystusa i radykalizmu miłości- „sakramentu brata”.