niedziela, 2 listopada 2014




J 14,1-6


Jezus powiedział do swoich uczniów: „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przybędę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę”. Odezwał się do Niego Tomasz: „Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?” Odpowiedział mu Jezus: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie”.


Od pewnego czasu w medialnym dialogu na temat szarej egzystencji ludzi pojawia się ciągle powracające pytanie na fali społecznego rozgoryczenia: „jak żyć”. Mimo ogólnodostępnej kampanii informacyjnej, iż Polakom żyje się coraz lepiej, nowocześniej i cudowniej, przebija się przez powłokę medialnego optymizmu trudne życie wielu ludzi… trud codziennego zmagania się z życiem, walki z miesiąca na miesiąc aby jakoś przeżyć. Może warto na chwile podnieść się z tego dołka i wnieść się ku bardziej filozoficznemu pytaniu, równie mocno nurtującemu serca ludzi: „Jak myśleć o śmierci”? Czy przemijanie, odchodzenie jest jeszcze częścią naszego życia ? Już starożytni ludzie wyposażeni w mądrość powracali do żywego i brzemiennego w skutkach stwierdzenia iż „filozofia to sztuka umierania”. Zmagamy się z rzeczywistością aby uświadomić sobie iż na chwilę tutaj jesteśmy. Zmieniamy perony w ciągłym oczekiwaniu na pociąg w podróż niewiadomą. Dzisiaj jadąc z siostrą samochodem podjęliśmy mały dyskurs o życiu i śmierci, wspominała mi o swoim znajomym który w podręcznym kalendarzu ma pieczołowicie zaplanowany każdy dzień aż do 2018 roku. Uśmiałem się bardzo, stwierdzając że osobiście nie wiem ile mi zostało życia, co będzie za dzień, tydzień…, co mnie może zaskoczyć jeszcze. Dzisiaj kiedy odwiedzamy cmentarze, zatrzymujemy się przy grobach naszych bliskich, nie możemy nie zauważyć tej rzeczywistości przechodzenia w cień, efemeryczności naszego życia. Nie chodzi o paraliżujące myślenie o ewentualnej chorobie, nieszczęściu spadającym od tak, czy szybkiej śmierci. Trzy dni temu chowałem mężczyznę, miał trzydzieści lat, pełen sukcesu: świetnie rozkręcił interes, wraz z narzeczoną myśleli intensywnie o ślubie i załatwianiu spraw związanych z weselem. Nastąpił wylew i człowieka nie ma wśród przechodniów. Śmierć jest nieunikniona. „Tak wiele razy przechodzimy obok cmentarza, że w końcu tam lądujemy”. Nie zawsze na ten moment właściwie się przygotujemy, wychodząc do pracy, wsiadając do samochodu, wypijając poranną kawę, możemy zostawić tylko po sobie ślady swojej obecności. Czasami zostają po innych tylko wspomnienia i odciśnięte usta na filiżance kawy. Rilke serwuje nam piękną i mądrą modlitwę: „Panie, daj każdemu śmierć wyrosłą z jego własnego życia”. Jako chrześcijanie celebrujemy życie w perspektywie paschalnej, głębokiej wiary w zmartwychwstanie. To rodzi nadzieję, z takim poczuciem ostatecznego sensu życie smakuje inaczej, śmierć okazuje się potulną przyjaciółką. Kiedyś Chrystus zbudzi każdego z nas i powie donośnie: „Zbudź się o śpiący i powstań”.