J 14,1-6
Jezus
powiedział do swoich uczniów: „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w
Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie
było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę
i przygotuję wam miejsce, przybędę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i
wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę”. Odezwał się do Niego
Tomasz: „Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?” Odpowiedział
mu Jezus: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca
inaczej jak tylko przeze Mnie”.
Od pewnego czasu w
medialnym dialogu na temat szarej egzystencji ludzi pojawia się ciągle
powracające pytanie na fali społecznego rozgoryczenia: „jak żyć”. Mimo
ogólnodostępnej kampanii informacyjnej, iż Polakom żyje się coraz lepiej,
nowocześniej i cudowniej, przebija się przez powłokę medialnego optymizmu
trudne życie wielu ludzi… trud codziennego zmagania się z życiem, walki z
miesiąca na miesiąc aby jakoś przeżyć. Może warto na chwile podnieść się z tego
dołka i wnieść się ku bardziej filozoficznemu pytaniu, równie mocno nurtującemu
serca ludzi: „Jak myśleć o śmierci”? Czy przemijanie, odchodzenie jest jeszcze
częścią naszego życia ? Już starożytni ludzie wyposażeni w mądrość powracali do
żywego i brzemiennego w skutkach stwierdzenia iż „filozofia to sztuka umierania”.
Zmagamy się z rzeczywistością aby uświadomić sobie iż na chwilę tutaj jesteśmy.
Zmieniamy perony w ciągłym oczekiwaniu na pociąg w podróż niewiadomą. Dzisiaj
jadąc z siostrą samochodem podjęliśmy mały dyskurs o życiu i śmierci,
wspominała mi o swoim znajomym który w podręcznym kalendarzu ma pieczołowicie
zaplanowany każdy dzień aż do 2018 roku. Uśmiałem się bardzo, stwierdzając że
osobiście nie wiem ile mi zostało życia, co będzie za dzień, tydzień…, co mnie
może zaskoczyć jeszcze. Dzisiaj kiedy odwiedzamy cmentarze, zatrzymujemy się
przy grobach naszych bliskich, nie możemy nie zauważyć tej rzeczywistości
przechodzenia w cień, efemeryczności naszego życia. Nie chodzi o paraliżujące
myślenie o ewentualnej chorobie, nieszczęściu spadającym od tak, czy szybkiej
śmierci. Trzy dni temu chowałem mężczyznę, miał trzydzieści lat, pełen sukcesu:
świetnie rozkręcił interes, wraz z narzeczoną myśleli intensywnie o ślubie i załatwianiu
spraw związanych z weselem. Nastąpił wylew i człowieka nie ma wśród
przechodniów. Śmierć jest nieunikniona. „Tak wiele razy przechodzimy obok
cmentarza, że w końcu tam lądujemy”. Nie zawsze na ten moment właściwie się
przygotujemy, wychodząc do pracy, wsiadając do samochodu, wypijając poranną
kawę, możemy zostawić tylko po sobie ślady swojej obecności. Czasami zostają po
innych tylko wspomnienia i odciśnięte usta na filiżance kawy. Rilke serwuje nam
piękną i mądrą modlitwę: „Panie, daj każdemu śmierć wyrosłą z jego własnego
życia”. Jako chrześcijanie celebrujemy życie w perspektywie paschalnej, głębokiej
wiary w zmartwychwstanie. To rodzi nadzieję, z takim poczuciem ostatecznego
sensu życie smakuje inaczej, śmierć okazuje się potulną przyjaciółką. Kiedyś Chrystus
zbudzi każdego z nas i powie donośnie: „Zbudź się o śpiący i powstań”.